13 czerwca 2012

Seigyoku: XIV


I w końcu nadeszła ta chwila, kiedy Murasaki swoje nabyte umiejętności mogła wreszcie wykorzystać, nie robiąc sobie przy tym większej krzywdy. Zabiła pierwszego hollowa w swojej karierze shinigami.

To był bardzo chłodny poranek, zima już pukała do drzwi mieszkańców Karakury. Tak więc nie można było określić czy kolana Sayuri trzęsły się z zimna czy z podekscytowania - nie wykluczone też że ze strachu. Ale zrobiła to. Kiedy już nadszedł odpowiedni moment wszelkie wątpliwości zniknęły i pozostało to jedno, decydujące cięcie.

Nie była jednak sama. Hitsugaya obserwował wszystko z wystarczającej odległości, by dać Murasaki dość miejsca do popisu i jednocześnie by w każdym momencie mógł wkroczyć do pomocy. Wszystko poszło jak najlepiej i Kapitan nie mógł ukryć uśmiechu na widok cieszącej się jak dziecko dziewczyny. Jej radość właściwie przyćmiła fakt pokonania demona jednym cięciem, nie wysilając się zbytnio, ani nie wykorzystując specjalnej zdolności. Od tamtej pory Hitsugaya zabierał ją jednak regularnie na patrolowanie Karakury.


***

– Rangiku!

Przeraźliwe wołanie od drzwi. Dopiero wtedy Matsumoto poczuła jakąkolwiek energię. Naparła na nią i odebrała na chwilę oddech. Przeraziło ją to. Zerwała się na nogi i wybiegła do przedpokoju. Widok wbił ją w podłogę. Czerń szat i czerwień krwi zlała się ze sobą. Dwie postaci zbrukane krwią, ale tylko Murasaki trzymała się na nogach, podtrzymując bezwładne ciało kapitana. Na zalanej krwią twarzy para złotych oczu rozpaczliwie wołała o pomoc. Jego twarzy nie było widać, głowę miał spuszczoną w dół. Sterczały tylko białe pozlepiane krwią włosy.

– N-nie wiem, jak to się stało. To była sekunda. Nie wiedziałam, co robić, nie wiem gdzie mieszka Orihime – potok słów wypływał z ust Murasaki, tak ze Matsumoto ledwo mogła zrozumieć. – Rangiku, zrób coś. Błagam cię. RANGIKU ! – wrzasnęła przerażona, gdy porucznik nie zareagowała od razu. Mimo niskiego wzrostu ciało chłopaka ciążyło jej i w końcu powaliło na podłogę.

Dopiero wtedy Matsumoto zadziałała. Ułożyła kapitana na plecach, jednocześnie wyciągając swój telefon.

– Żyje – powiedziała Rangiku, jak tylko sprawdziła czy krew płynie w żyłach Hitsugayi. Po chwili dodała jednak: – Nie mogę dodzwonić się do Orihime…

Murasaki szumiało w uszach. Nie mogła się skupić na słowach Matsumoto. Chyba gdzieś się dodzwoniła, mówiła do słuchawki głośno i władczym tonem. Toushirou żył, choć wyglądał tak koszmarnie. Tyle krwi było dookoła, wszystko wyglądało jak z horroru.

– Sayuri, musisz mi powiedzieć, co się stało? Słyszysz mnie? Zaraz będzie tu Czwarta Dywizja, pomogą mu, ale musisz mi powiedzieć, co się wydarzyło!

Właśnie… Co się wydarzyło? Przecież wszystko szło dobrze. Nic nie mogło pójść źle…

– Prawie go miałam… – Murasaki w końcu odzyskała głos. – Hollowa. Nie trafiłam w maskę i cięcie padło na szyję. To była naprawdę głęboka rana… A on zaczął, nie wiem… to wyglądało jakby tworzyła się na nim skorupa. Eksplodował nim zdążyliśmy zareagować. Powaliło nas na ziemię, staliśmy za blisko. Rangiku, ja nie wiedziałam, że tak się stanie!

– Cii, spokojnie. – Matsumoto położyła jej ręce na ramionach. – Nie mogłaś wiedzieć, on też nie. Ale tobie nic nie jest? Nie jesteś ranna?

– Nnie… – zawahała się i zmarszczyła brwi. Nic jej nie było. Nic, prócz tego, że była ogłuszona. Rzeczywiście nie stała ramię w ramię z Toushirou, ale oboje na pewno byli w tej samej odległości od hollowa. Więc jak…?

Zanim zdążyła wysnuć jakiekolwiek przypuszczenia na głos, w głębi korytarza zajaśniał kształt tradycyjnych japońskich drzwi. Rozsunęły się bezszelestnie i do domu Murasaki wleciało kilkanaście kruczoczarnych motyli, a za nimi wybiegło tyle samo shinigami. Więc to musieli być uzdrowiciele z Czwartej Dywizji. Wyglądali jak shinigami, z którymi Murasaki miała dotychczas kontakt, mieli jedynie przy sobie białe torby. Pod rozkazem wysokiego blondyna szybko kilku z nich zajęło się nieprzytomnym kapitanem, a on sam wręczył starannie złożoną wiadomość Matsumoto. Jeden z pozostałych uzdrowicieli ukląkł przy Murasaki.

– Czy wszystko w porządku? – zapytał uprzejmym, ale zdecydowanym głosem. Uważnie zajrzał jej w oczy. Gdy sprawdził jej tętno poczuła łagodne ciepło rozchodzące się wzdłuż szyi. – Nie masz żadnych obrażeń – stwierdził, a Sayuri mogła przysiąc, że usłyszała w jego głośnie nutę zdziwienia. – Odczuwasz jakiś ból?

– Nie, może mam parę siniaków – odparła, zaglądając mężczyźnie przez ramię. – Ale czy z Toushirou będzie dobrze?

– Chciałaś powiedzieć: „Kapitanem Hitsugayą” – odparł oschle blondyn. – Ma wiele płytkich ran, stąd tyle krwi. Jest tak ogłuszony, że minie dobrych kilka godzin zanim się ocknie. Zabieramy go do Seireitei – zarządził swojemu oddziałowi.

– Ale jak to?

– Dostaliśmy rozkaz powrotu – powiedziała Matsumoto. W tym czasie ułożono kapitana na noszach i za chwilę znikł w oślepiającym świetle przejścia do Soul Society. Jedynie blondyn stał i nerwowo poprawił okulary na nosie. Nad jego głową latały dwa motyle.

– Porucznik Matsumoto.

Rangiku rzuciła mu tylko ostre spojrzenie i znów utkwiła swoje kryształowe oczy w Sayuri. Pomogła jej się podnieść na nogi.

– Nie podoba mi się to – rzekła cicho. – Ale muszę wykonać rozkaz. Obiecuję, że powiadomię cię, jak tylko się obudzi. Dasz sobie radę?

Dziewczyna kiwnęła tylko głową.

– Dziękuję, Sayuri. Uratowałaś go – powiedziała porucznik, zanim jako ostatnia zniknęła w przejściu.

Nastąpiła cisza.



Niedługo potem Murasaki klęczała w przedpokoju szorując podłogę z krwi Hitsugayi. To było jedyne zajęcie, na którym mogła się skupić. Jej szata schła już w łazience. Zadziwiające, że jako shinigami, a więc duszę oddzieloną od ciała, mogę normalnie dotykać przedmiotów zamiast przez nie przelatywać. To się mija z definicją…

Myśli krążyły jej po głowie jak chmara nieprzyjemnie bzyczących much, dziwiła się, że jeszcze nie mówi do siebie na głos. Westchnęła i wzrok jej spoczął na Mirahane, wspartym o futrynę wyjściowych drzwi.

Co się wtedy stało, do diabła. Dlaczego Toushirou wyszedł z tego niemal dziurawy jak ser, a ja z paroma siniakami? Nie zdążyliśmy uciec, to pewne. Żadne z nas się nawet nie poruszyło, oślepiło nas światło tego wybuchu… No właśnie, oślepiło ją. Czy coś się wtedy stało, dokładnie w tym momencie zanim upadła? Myśl, Murasaki, myśl! Nic nie widziałaś, ale czułaś, s ł y s z a ł a ś. Oprócz tego głuchego, był jeszcze jeden dźwięk.

Pacnęła się otwartą dłonią w czoło. Przypomniała sobie ten dźwięk trwający ułamki sekund. Bardzo przypominający pękające szkło. Coś musiało w ostatniej chwili ją zasłonić…

Zerwała się na równe nogi i pobiegła do łazienki. Tam przebrała się w już czyste shihakushō. Chwilę później zatrzasnęła za sobą drzwi wejściowe, trzymając w ręce Mirahane. Zimne powietrze uderzyło w nią orzeźwiającą falą, przywróciło sprawność umysłu. I choć nie było to to samo zimno, które odczuwali żywi ludzie, pomogło.

Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Uspokoiła i wyciszyła wszystkie zmysły oprócz tego jednego. Tego, który odpowiedzialny był za wyczuwanie reiatsu. Z wolna zaczęły napływać do niej różne rodzaje energii. Było ich zbyt dużo, więc próbowała pomóc sobie jakoś wyobraźnią. Zwierzęta odpadają, zwykli ludzie też. Pozostało tylko parę dość silnych reiatsu. Ale tamto było jak dotknięcie kilku cienkich żyłek. Na pewno gdzieś tu jesteś. Oczami wyobraźni przeczesywała uliczki, przeciskała się przez tłumy ludzi i w końcu znalazła ten słaby promyk w najmniej spodziewanym miejscu.



– Pamiętam cię.

Murasaki przystanęła na początku alejki, przy której znajdował się nagrobek jej matki. Wysoka postać w tym samym burym płaszczu, w którym widziała ją po raz pierwszy. Tym razem jednak mężczyzna od początku miał zrzucony kaptur.

– Widziałam cię bardzo dawno temu. Ty nie jesteś zwykłym człowiekiem.

– Zgadza się, jestem shinigami. Twoja matka również nim była  –  odparł spokojnie Hara.

Murasaki nie zdziwiło to wyznanie. Odkąd pierwszy raz poczuła reiatsu Masahiro, wiedziała, że nie jest kimś zwykłym, zatem i jej matka nie mogła nie wiedzieć kogo miała za przyjaciela. Brała pod uwagę to że sekret mężczyzny się wydał, albo to iż sama faktycznie była Boginią Śmierci. Jednak padło na to drugie. Coś przez chwilę przykuło myśli Murasaki.

– Była? A więc nie istniała możliwość, że jeśli jej ciało zginęło, to dusza przeżyła?

– Istotnie – przytaknął, lecz zrobił to tak kompletnie bezbarwnym głosem, że promyk nadziei nie miał nawet szans zakiełkować w Murasaki. To, co powiedział później tylko to potwierdziło. – Niestety zginęła dusza Miyoshi.

– Mama na pewno ot tak nie wyskoczyła z ciała. To nie był przypadek, że zginęła. Ktoś ją zamordował, prawda?

Hara utkwił w niej przeciągłe spojrzenie, lecz Murasaki nie potrafiła wyczytać nic z tych przenikliwych prawie czarnych oczu.

– Jesteś bardzo spostrzegawcza, Sayuri-sama. To bardzo przydatna cecha.

– Masz rację – splotła ramiona pod biustem. – Na przykład zauważyłam też dzisiaj, że nie bez powodu wyszłam cała z tej eksplozji. To ty postawiłeś barierę.

– Wiem do czego zmierzasz. Dlaczego tylko ciebie osłoniłem? Nie zdążyłem. To niedopuszczalne z mojej strony, jednak nie przewidziałem, że może coś takiego się wydarzyć. Oczywiście nie zostawiłbym ciebie i kapitana Hitsugayi, gdybym wiedział, że grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo. Młody kapitan jest bardzo silny, upewniłem się, że żyje. – Potem Hara zniżył głowę. – Proszę wybaczyć, ale nie mogłem nic więcej zrobić.

– Dobrze, wierzę ci – wypaliła natychmiast zmieszana dziewczyna. – Tylko nie kłaniaj się już więcej przede mną. To dziwne i nie rozumiem dlaczego tak robisz. Nie sądzę też, żebyś mi wytłumaczył…

Kąciki jego ust ledwie zauważalnie powędrowały ku górze, ale to wystarczyło, żeby jego twarz wydawała się bardziej przyjazna.

– To prawda. – Jego spojrzenie przeniosło się nagle ponad ramię Murasaki, co dostrzegła. Jednak równie szybko znów spojrzał jej w oczy. – Czas już na mnie, ale obiecuję, że wkrótce dowiesz się więcej.

Skinął jej krótko głową na pożegnanie i zniknął w mgnieniu oka, pozostawiając Murasaki po środku cmentarza w towarzystwie jakiejś staruszki, która i tak nie mogła jej zobaczyć.

Stała tak dobrą chwilę, mając kompletny mętlik w głowie, gdy nagle gdzieś w połach bluzy zadzwonił jej telefon. Wyciągnęła go więc i przyjrzała się maleńkiemu ekranowi, nie wyświetlał on jednak numeru dzwoniącego. Wzruszyła ramionami i odebrała.

– Tak?

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Seigyoku: XIII



W kuchni rozbrzmiewała cicho nucona melodia i rytmiczne uderzanie noża o deskę. Miyoshi przerwała na moment, by zajrzeć do sporego garnka, znad którego unosiła się apetyczna woń, po czym dopiero co pokrojoną marchewkę wrzuciła do środka. Zamieszała zawartość i spróbowała trochę. Jej twarz rozjaśnił uśmiech zadowolenia.

W tej samej chwili usłyszała przytłumione tupanie na schodach i nim się odwróciła, do zalanego południowym słońcem pomieszczenia wparowała mała istota w białej yukacie. Burza bordowych włosów okalała rozeźloną twarzyczkę, a z dużych złotych oczu niemal ciskały gromy.

– Mamo! Skończyłaś już?!

– Och! Yuri-chan. Chcesz spróbować? – kobieta skierowała łyżkę w stronę kuchenki. – Wyszło naprawdę dobre!

– Spóźnimy się! – zaperzyła się mała.

Miyoshi zerknęła na zegar wiszący na ścianie i dłuższą chwilę patrzyła na wskazówki nim zaskoczyła, że faktycznie jest już dosyć późno. Szybko wyłączyła kuchenkę. W biegu zrzuciła z siebie fartuch i pognała na górę, a za nią mała Sayuri.

Obie zatrzymały się przed ostatnią stromą parą wąskich schodów. U ich szczytu znajdowały się nieduże drewniane drzwi. Kobieta poklepała się po biodrach, jednak z zaskoczeniem stwierdziła, że przecież nie ma kieszeni w spódnicy, a co za tym idzie, także i kluczy.

– Chyba zapomniałam… – Pani Murasaki odwróciła się i przerwała, zobaczywszy w małych dłoniach córki to, czego szukała. Wzięła klucze, obdarzając dziecko ciepłym uśmiechem. – Dziękuję.

– Pośpiesz się! – rozległ się cienki głosik.

– Już, już. Uważaj, jak będziesz wchodzić. – Wspięła się na górę, szybko otworzyła drzwi i zniknęła za nimi.

Podekscytowana Sayuri wręcz wczołgała się po stromych schodach i ostrożnie, zupełnie jakby gwałtowny ruch miał wszystko zepsuć, uchyliła skrzydło. Nigdy nie zapomni tego uczucia fascynacji, gdy dosłownie kilka razy do roku mogła wchodzić do tego pomieszczenia zalanego tysiącem barw.

Na poddaszu domu rodziny Murasaki jego gospodyni trzymała bowiem starannie rozwieszone kimona. Pomieszczenie było zamknięte, do środka nie miało prawa dostać się choć cząstka wilgoci. Feeria wzorów i kolorów zawsze wypełnia to miejsce, niczym bajkowa kraina. Tkaniny były utrzymane w nienagannym stanie, wciąż pielęgnowane.

Ilekroć mała Murasaki pytała matkę, skąd ma tyle kimon, tylekroć zawsze dostawała w odpowiedzi uśmiech i zdanie: „Z bardzo daleka, od bardzo dobrych przyjaciół…”.Nie zniechęciło jej jednak dalsze dociekanie.

– Mamo? – Dziewczynka kroczyła wolno wśród lśniących materiałów, wielkimi oczyma podziwiała idealnie wyszyte wzory.

– Tak? – Głos dobiegł gdzieś z końca pomieszczenia. Tam zwykle stała specjalna szafka z dodatkami i w tym właśnie kącie Miyoshi trzymała przygotowane na lato yukaty.

– Skąd masz je wszystkie?

– Z bardzo daleka, kochanie. Podejdź do mnie. – Dziewczynka posłusznie wypełniła polecenie. – Mam je od wspaniałych przyjaciół.

– To gdzie oni są? Ani razu żadnego nie widziałam – rzekła powątpiewająco mała.

– Oj, widziałaś. Pamiętasz Masahiro?

Sayuri w zamyśleniu wydęła zabawnie usta.

– Tego wielkiego, chudego, czarnego, smutnego? To od niego je masz?!

– Wcale nie jest smutny! – zaśmiała się Miyoshi. – Ale nie, nie od niego. Potwierdzam tylko, że mam przyjaciół. Ale spójrz tutaj, widzisz to? – Wskazała wysoki na około trzydzieści cali* kufer. Wykonany był z ciemnego drewna, prawdopodobnie hebanu, na rogach miał złote okucia. W centralnym miejscu na wieku znajdował się złocony okrąg z konturem czegoś przypominającego sześcioramienną gwiazdę. Na samym środku znajdowała się niewielka szczelina. — Tam trzymam bardzo ważną i cenną szatę. Jest przekazywana w naszej rodzinie od pokoleń i choć bardzo stara, zachowana jest w idealnym stanie. Zamknięta jest na klucz, którego nie mam przy sobie, ale obiecuję ci, że w przyszłości będzie należeć do ciebie.

Z upływem wypowiedzenia kolejnych zdań, oczy Sayuri powiększyły się, jakby to do nich docierały informacje. W pewnym momencie mała kiwnęła zdecydowanie głową.

– Dobrze się nią zaopiekuję!

– Liczę na ciebie! – krzyknęła wesoło matka i cała aura tajemniczości prysła niczym bańka. – A teraz przebierzmy się.

Tym razem Miyoshi przygotowała dla córki yukatę w ciepłym kolorze moreli o lekko zaróżowionym dole i końcach obszernych rękawów. Tam też prezentował się wzór białych peonii. Kobieta dokładnie owinęła talię w ciemnofioletowe obi i ostatecznie przewiązała cienką żółtą wstążką. W niewielkim pudełku na regale znalazła dokładnie biały kwiat peonii ozdobiony paroma koralikami i wetknęła go tam, gdzie mała spięła włosy.

Sama natomiast przyodziała się w jasnozieloną szatę, ozdobioną bladymi różowymi kwiatami oleandrów. Obwiązała się srebrzystym obi i różowym obijime*. Kiedy już skończyły, Miyoshi dokładnie pozamykała wszystkie pudełka, zawinęła w materiały niepotrzebne jednak dodatki i pochowała. Dała jeszcze córce ozdobny woreczek i opuściły to magiczne poddasze, zamykając za sobą ciężkie drzwi.

Zeszły na parter akurat w momencie, gdy do domu wszedł postawny mężczyzna. Mała Sayuri rzuciła się na niego z radosnym piskiem, opamiętała się jednak, by nie skoczyć ojcu w ramiona. Nie chciała niepotrzebnie zniszczyć yukaty. Zamiast tego ojciec wziął jej rękę i okręcił córkę wokół własnej osi, po czym pokiwał głową z uznaniem. – Z roku na rok coraz piękniejsza – tak powiedział, a gdy podeszła druga jego kobieta, pocałował ją w skroń.

Chwilę później z domu wybiegła Sayuri, usłyszała jeszcze jak matka woła, aby uważała i nie potknęła się. Ale dziecko było bardziej zainteresowane muzyką dobiegającą spod stóp wzgórza, na którym stał ich dom. Z góry nie było widać tego, co tam się dzieje, gęste drzewa zasłaniały widok.

Osamu. Mała mieścina, rozciągnięta w wąskiej dolinie. Jej północny kraniec zawierał w sobie tylko domy starej architektury japońskiej. Tam właśnie mieszkała rodzina Murasaki i tam też, co roku ostatniego dnia sierpnia odbywał się festiwal.

Kolorowe, papierowe wiatraki, rzucające ciepły blask lampiony i owiane różnymi zapachami barwne stoiska, z jedzeniem, z zabawkami, z grami… Cała Wschodnia i Zachodnia aleja wypełniona była kolorowymi strojami i miłym nastrojem.

Murasaki spieszyła się i omal nie zerwała pasków w sandałach. Zbiegła ścieżką wprost na zapełnioną ludźmi ulicę. Zatrzymała się na moment, by pochłonąć bajeczny obraz, po czym znów ruszyła pędem. Kierowała się koniec Zachodniej Alei, tam też znajdowała się niewielka świątynia.

Przed sobą ujrzała starą, pomarszczoną kobietę podpartą na laseczce. U jej boku, podtrzymując ją za ramię stał niewiele od niej starszy szczupły brunet.

– Dzień dobry, babciu Yoko! – krzyknęła radośnie i pomachała staruszce. Kiedy ją mijała oniemiały chłopak spojrzał na nią dużymi, zafascynowanymi, brązowymi oczami. Szybko jednak zniknęła mu z pola widzenia.

Przeciskała się w zniecierpliwieniu przez tłum i w końcu się zatrzymała. Złapała oddech, lecz zanim zdążyła się odezwać, dwóch nastolatków rozmawiających nieopodal zwróciło na nią uwagę.

– O! Yuri-chan! – zawołał do niej ten wyższy, z uniesioną na przywitanie ręką. Miał bardzo ciemne, włosy – zupełnie jak ojciec. Oczy miał jednak inne, niby brązowe, ale widocznym złotym błyskiem.

– Aki! – Mała podbiegła do niego, rozpromieniona. Zupełnie nie przeszkadzało jej, gdy brat położył jej dłoń na głowie.

– W takim razie do zobaczenia jutro, Akinori-kun – odezwał się drugi, o jasnych loczkach. Zanim odszedł schylił się jeszcze do młodszej siostry przyjaciela. – A tobie życzę wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Sayuri-chan. Cześć!

– Na razie! – pożegnał się Akinori, teraz już mógł poświęcić siostrze więcej uwagi. – Miałaś jakąś spinkę we włosach? – zapytał widząc odstający kosmyk włosów. Ręka Sayuri natychmiast powędrowała do miejsca, w którym powinna być wpięta biała peonia. Z przerażeniem spostrzegła, że jej tam nie ma. Musiała niepostrzeżenie wysunąć jej się z włosów, podczas przeciskania przez tłum.

– Nie martw się, zaraz ją znajdziemy – powiedział Akinori i uśmiechnął się tajemniczo – ale najpierw chcę ci coś dać. Pamiętasz? Obiecywałem ci prezent urodzinowy. Zaczekaj tu chwilkę.

Dziewczynka tylko moment na niego patrzyła, po czym odwróciła się w stronę, z której przyszła. Oczy miała zwrócone na kamienną drogę, chcąc dojrzeć, czy pomiędzy fałdami różnych kimon nie dostrzeże zagubionej ozdoby. Patrzyła, ale tak naprawdę nie widziała. Zastygła na długą chwilę, a może to był ułamek sekundy, nie zwracając uwagi na otaczający ją świat. Z tego stanu wyrwał ją znajomy kramarz, oferując swoje słodkości.

I wtedy zdarzyło się kilka rzeczy na raz. Ludzie daleko zaczęli krzyczeć. Otoczenie zalała parząca czerwień. W powietrze wzbiły się resztki stoisk, a pchnięta siłą wybuchu Sayuri upadła na twarz.




Hitsugaya obudził się z czołem zroszonym potem. Jego wielkie zielono-niebieskie oczy długo zwrócone były w sufit, dopóki nie uspokoił oddechu. Był tak zszokowany, że nie mógł skupić się na jednej myśli. Co rusz przez głowę przewijały się zdania, obrazy, dźwięki.

Jakiś stary zegarek wskazywał okolice trzeciej nad ranem. Za oknem szalał zimny, porywisty wiatr. Słaby blask ulicznych latarń wpadał do pomieszczenia.

W pokoju było nienaturalnie gorąco, przynajmniej tak mu się wydawało. Wynurzył się więc spod kołdry i wstał. Na materacu obok smacznie spała Matsumoto. Hitsugaya zrobił zdegustowaną minę na widok rozkopanej pościeli i prawie półnagiej – a przynajmniej odsłonięte było dużo więcej niż wypadało - wice-kapitan, mocno wtulonej w poduszkę. Kapitan zatem przykrył ją z powrotem i wyszedł cicho na korytarz.

Zmierzając na schody rzucił mu się w oczy oprawiony w ramkę drzeworyt. Ramka… Właśnie! Zastanawiał się, czy to co widział we śnie zdarzyło się naprawdę, czy to tylko jakiś wymysł wyobraźni. Przypomniało mu się jednak, że wyższy ciemnowłosy chłopak był tym samym ze zdjęcia, które widział kiedyś w pokoju Murasaki. Więc to naprawdę był jej brat, a to dziecko stojące obok staruszki…

– ... to ten chłopak z kawiarni – dokończył szeptem i skierował się na dół, do kuchni. Ale… nigdy go nie widziałem, Murasaki też nic nie mówiła. Jest tylko na tym zdjęciu. Otworzył lodówkę, oślepiło go na moment światełko, a gdy już się przyzwyczaił, schylił się po butelkę wody schowaną gdzieś z tyłu. Zatrzymał się z ręką w przyjemnym chłodzie i zmarszczył brwi. Czyżby ten chłopak…

– Tōshirō?

Na dźwięk swojego imienia wykonał tak gwałtowny i nieokreślony ruch, że grzmotnął w drzwi lodówki. Zabolało. Odwrócił się, mrużąc oczy. Na krzesełku za stołem siedziała skulona właścicielka domu. Było ciemno, więc nie zauważył jej w mroku, ale dlaczego nie poczuł jej energii? Miała wysoko uniesione brwi, zamrugała parę razy oczami i parsknęła cicho, nieco rozbawiona.

– Przepraszam, nie chciałam cię wystraszyć…

Mówiła cicho, wcale nie wesołym głosem. Światło lodówki pozwoliło mu dostrzec spuchnięte, podkrążone oczy. Płakała?

– Co tu robisz? – zapytał, w końcu wyciągając butelkę. Za moment zabłysnęła lampka nad kuchennym blatem, tuż obok pieca. Mógł widzieć więcej.

– Nie mogłam spać, wiatr mnie obudził – odparła i przyjrzała mu się badawczo. Zwykła koszulka i spodenki odsłaniały rzeczywiście umięśnione ciało. Był jednak jakiś taki zmizerniały. Kruchy. – A ty? Nie wyglądasz najlepiej, wszystko gra?

Tym razem kapitan parsknął. 

– Głupia. Spójrz na siebie. Wyglądasz jak widmo. – Tym komentarzem wywołał lekki uśmiech. Cały gniew niedawnej sprzeczki zniknął. Po chwili spoważniał. – Nie mogłem zasnąć. Znasz dobrze tego chłopaka z kawiarni, Tokiego?

– N..Nie, trochę – odparła powoli, zaskoczona. – Czemu pytasz?

– Bez powodu.

Zapadła cisza. Murasaki wbiła wzrok w blat stołu, a Hitsugaya niespecjalnie gdzie miał zawiesić swój. Wiatr za oknem wył i rozbijał gałązki krzaków o drewnianą konstrukcję tarasu. W pewnej chwili kapitan zauważył kątem oka jakiś ruch, skierował tam swoje oczy i zauważył, że głowa dziewczyny niebezpiecznie chybocze się na boki.

– Hmf, żałosne stworzenie – mruknął z westchnieniem. Podszedł do jej krzesełka i – powstrzymując się przed zrobieniem perfidnej miny - przyłożył zimną butelkę do szyi Sayuri. Ta aż podskoczyła na krzesełku, wystraszona. Wycelował wodę prosto przed jej nos. Spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem. – Idź do łóżka, wyśpij się. Mamy sporo roboty w ciągu dnia. Jeżeli będziesz zawadzać, nie dostaniesz taryfy ulgowej – zagroził jej.

Tym razem uśmiechnęła się szczerze i odsunęła butelkę. Nieważne jak bardzo potrafił być momentami irytujący, czuła jakąś wieź łączącą ją z tym chłopakiem. Wszystko zapowiadało, że jeszcze nie jedno ze sobą przejdą.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 
*30 cali – ok. 76 cm
Yukata – rodzaj kimona, bez podszewki, idealne na lato.
Obijime – czyli właśnie ta cienka wstążka. Pisząc obi mam na myśli ten najszerszy pas, niestety nie udało mi się dociec jego prawdziwej nazwy, być może tak właśnie ona brzmi.

Seigyoku: XII


Plecione sandały, choć cicho stąpały po warstwie popiołu, wzbijały jego niewielkie ilości w powietrze, które następnie osadzały się na skarpetach Murasaki. Zgliszcza wciąż spowijał zapach spalonego drewna, plastiku, a co najgorsza - ludzkiego ciała.

Na twarzy Sayuri wykwitł grymas. Czuła się przynajmniej niekomfortowo. Z lekkim obłędem rozglądała się po tym, co zostało po morderczym żywiole: zarwana i niemal doszczętnie zwęglona drewniana konstrukcja i parę lekko zniszczonych sprzętów domowego użytku, a wszystko to przykryte pyłem.

Poczuła nagle, że robi jej się duszno od samego patrzenia na tą ruinę, więc odwróciła się napięcie i aż drgnęła przerażona, zasłaniając usta dłonią. Twarz duszy chłopca, tak jak i reszta jego odsłoniętego ciała była poważnie poparzona, miejscami widać było nawet gołe mięso.

Ale dziecko jakby nie zwracało na to uwagi, najprawdopodobniej nie czuł żadnego bólu.

– Widziałaś moją siostrę?

– O rany  –  szepnęła do siebie Murasaki, robiąc krok w tył. – Toushiro!

– Powiedz, gdzie ona jest? – dociekał malec.

– Toushiro!

Tym razem zawołany zjawił się obok niej w mgnieniu oka. Mały wystraszył się w pierwszym momencie obnażonego ostrza Hyourinmaru, ale zaraz wróciła mu odwaga.

– Szukam siostry, pomóż mi ją znaleźć! – błagało dziecko, zwracając się teraz do Hitsugayi. Chłopiec postąpił do przodu, na co Murasaki sztywno odsunęła się do tyłu i odwróciła głowę w bok.

Kapitan rzucił jej niespokojne spojrzenie, po czym zwrócił się do chłopca.

– Jak ona wyglądała?

– Była bardzo podobna do mnie, tylko trochę wyższa.

– Rozumiem – Hitsugaya skinął głową. – A więc twoja siostra jest już w Soul Society. To miejsce, do którego trafiają dobre dusze – wyjaśnił, widząc niezrozumienie w oczach dziecka. – Też możesz tam iść, być może ją spotkasz.

– Naprawdę?

– Tak.

Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której malec zastanawiał się gorączkowo nad decyzją.

– Jak się tam dostanę ? – zapytał z dozą nieufności.

– Ona – kapitan wskazał na Murasaki – przyłoży ci do czoła koniec gardy swojego mie...

– Nie zrobię tego.

Hitsugaya spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Co?

– Nie zrobię tego – powtórzyła Sayuri.





Szli w ciszy. Ona nieco bardziej z przodu, od dłuższego czasu z kamienną miną i kompletną ignorancją na otaczający ją świat. On – choć wydawałoby się to zabawne – przypominał psa, wiernie drepczącego za swoim właścicielem. Ale Hitsugaya Toushirou nie był psem, tylko dumnym kapitanem, który nie pozwalał sobie na niesubordynację podkomendnych… Niestety problem polegał na tym, że Murasaki nie należała do jego dywizji, ani nawet do jego świata, więc on mógł siebie nazwać co najwyżej jej opiekunem.

Rozeźlony zatrzymał się nagle.

– Dlaczego nie odesłałaś tego chłopca? – Jego słowa zatrzymały Sayuri kilkadziesiąt kroków dalej.

– Bo nie. – Odpowiedź dotarła po kilku dłuższych sekundach, nawet nie raczyła się odwrócić.

Przez moment wydawało się, że był oburzony tymi słowami. W rzeczywistości chyba bardziej się zdziwił niż zirytował. Dla niego brzmiało to czystym absurdem, nikt przecież nie odważyłby się użyć takiego argumentu.

– Bo nie? – powtórzył. – Zdecydowałaś się być shinigami, wiedziałaś na co się piszesz. To nie są bajeczne czasy, Murasaki. Teraz ważna jest współpraca…

Odwróciła się gwałtownie i spojrzała na chłopaka wzrokiem już nie złotem błyszczącym ciekawością i spokojem, tylko zmatowiałym od gniewu.

– Co nie znaczy, że musisz mnie znać na wylot. Wystarczy, że twój miecz to zrobił…

Znów zapanowała cisza.

Bezkresne zdumienie opanowało sylwetkę kapitana, gdy Murasaki odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w kierunku domu.





Gdyby ktoś użył specjalnego przyrządu pozwalającego gołym okiem zobaczyć energię duchową shinigami, dostrzegłby napięcie panujące między reiatsu otaczającym Murasaki a tym wokół Hitsugayi. Matsumoto nie musiała jednak widzieć tego, bo innymi zmysłami mogła bez problemu poczuć, że coś jest nie tak.

Czekała na swojego kapitana przed domem Sayuri, by mogli razem wykonać codzienny obchód po mieście, a potem złożyć nudny raport do Dwunastej Dywizji. Kiedy w polu widzenia pojawiła się zdenerwowana twarz dziewczyny znieruchomiała. Chciała powiedzieć coś śmiesznego, zrezygnowała jednak, gdy ujrzała swojego przełożonego.

Jak tylko Murasaki przekroczyła furtkę, chłopak zniknął używając błyskawicznych kroków.Obserwowała właścicielkę domu, nie próbując odezwać się słowem i drgnęła w momencie, kiedy drzwi frontowe zatrzasnęły się z hukiem, wprawiając w drżenie szyby salonowego okna.

Wtedy dopiero zniknęła.





Pierwsza kropla jesiennego deszczu rozbiła się o szybę i z wolna spłynęła na sam dół okna, prowadzona wzrokiem Murasaki. Zaraz do tej kropli dołączyły kolejne i w ten sposób rozpadało się na dobre.

Sayuri jak wróciła do domu tak w tym samym stanie legła w salonie na kanapie. Oprócz szumu deszczu i dobiegającego z kuchni dźwięku brzęczącej lodówki panowała kompletna cisza.

Przymknęła oczy i wtedy poczuła mrowienie w lewej dłoni, akurat w tej, w której trzymała rękojeść Mirahane. Lekko uchyliła powieki i zerknęła w tamtą stronę. Wszystko wyglądało normalnie. Albo raczej… prawie wszystko.

Usiadła, poczekała aż ciemne plamki znikną sprzed oczu i wstała. Wciąż spoglądając w okno podeszła do niego. Wśród gęstej zasłony deszczu wciąż stała ta sama, ciemna postać, która przebywała tam od paru godzin. Nieznajomy zwrócony był przodem do jej domu, nie poruszył się jednak o krok. Zupełnie jak posąg.

Z niewiadomego powodu czuła dziwne drżenie w sercu, pewne zirytowanie i zniecierpliwienie. Nie był to zwykły obserwator. Bury lniany płaszcz niemalże wtapiał się w tło, więc jedynie doskonale czuła jego nietypową energię duchową. Nie mógł być zwykłym człowiekiem.

Murasaki skierowała się do głównego wyjścia, lecz zanim chwyciła za klamkę wzięła głęboki oddech. Czuła, że nie będzie odwrotu.

Otworzyła drzwi i stanęła w progu. Szum deszczu zagłuszył wszystko wokół. Nie zamknęła za sobą wejścia, gotowa w każdej chwili wrócić i zabarykadować się w budynku. Ruszyła przed siebie, wnikając w deszcz. Przenikliwy chłód ogarnął ją całą, w momencie przemokła.

Zatrzymała się w niewielkiej odległości od zakapturzonej postaci. Ten ktoś był dużo wyższy niż Murasaki myślała i głowę zwrócił w jej stronę.

– Jak długo zamierzasz tu stać? – zapytała wystarczająco głośno, by dźwięk mógł przebić się przez ścianę deszczu.

Postać zrzuciła kaptur ukazując szczupłą twarz okoloną czarnymi włosami. Wąskie ciemne oczy spuścił w dół, ukląkł na jedno kolano i pochylił głowę.

– H-hej… – Murasaki drgnęła zszokowana. Nikt nigdy przed nią nie klękał.

– Przepraszam, że cię niepokoję, Sayrui-san. – Dobiegł ją czysty, spokojny głos. Gdzieś w odległych zakamarkach pamięci, wydawało jej się, że już go słyszała.

– Czy ja cię znam?

– Spotkałaś mnie dawno temu. Jestem Hara Masahiro, przyjaciel twojej matki.

– Co?

– Murasaki!

Odwróciła się gwałtownie na dźwięk swojego nazwiska. Hitsugaya stał przy furtce razem z Matsumoto. Oboje patrzyli na nią zdziwieni.

– Co ty wyprawiasz? Przeziębisz się, właź do środka.

– Przecież…  –  zaczęła cicho i obróciła się. Hary Masahiro już tam nie było.

Seigyoku: XI


Dlaczego?

Ponieważ nie możemy cię ciągle niańczyć. Teraz jesteś jedną z nas, jesteś shinigami. Musisz nauczyć się bronić, kiedy nikt z nas nie będzie tego w stanie wykonać… Już nie ma błogich czasów nic nierobienia…

Skupiła się, a przynajmniej starała się to zrobić. Nie należało do łatwych całkowite „wyłączenie się” z otaczającego ją środowiska. Czuła każde reiatsu, nawet najdrobniejsze, słyszała szelest opadających liści, przejeżdżające drogą samochody, szczekające gdzieś niedaleko psy, starowinkę zamiatającą drogę przed domem. 

Zmarszczyła brwi.

– Nie mogę! – wybuchła poirytowana. – Wkurza mnie to wszystko.

– Siedź dalej. Powiedziałem ci przecież, że nie nastąpi to od razu – odparował Hitsugaya.

Kto mnie będzie uczył?

Ja. Wygląda to, że jestem najbardziej odpowiedzialny za ciebie, więc jeśli już się zgodziłaś, do mnie należy ten obowiązek.

Siedziała zatem na trawie w swoim przydomowym ogródku. Skupić się nie mogła, choć bardzo się starała, co rusz coś jej przeszkadzało, a Hitsugaya wcale jej tego nie ułatwiał, chodził czasem tylko wokół niej i wzdychał, widząc jej dziwne miny.

I tak w końcu nadszedł wieczór dnia pierwszego nieudolnej medytacji, mającej na celu wspomożenie Murasaki w skontaktowaniu się ze swoim Zanpakuto, który – niewiadomo czy złośliwie, czy też nie – nie pisnął ani słówka. W końcu, gdy niebo pociemniało i zrobiło się całkiem chłodno (a mimo że była w duchowej postaci to i tak nieco zmarzła), usłyszała rozsuwające się kuchenne drzwi.

– Koniec na dziś – oznajmił Hitsugaya.

– Jeeeść! – jęknęła i opadła ze swojej pokracznej pozycji lotosu na plecy. Żołądek burknął jakby w potwierdzeniu jej słów. I nagle do jej nozdrzy doszedł zapach czegoś ciepłego. – Jedzenie!

Z tymi słowami zerwała się na równe nogi i pognała do wejścia, wdychając zapach słodkiej fasolki, jak przypuszczała. Stojąc w progu, omal nie pociekła jej po brodzie ślinka na widok apetycznych zbrązowiałych taiyaki leżących w stosiku na talerzu.

– Sam zrobiłeś? – zwróciła się do Hitsugayi, po czym weszła do środka, porwała jedną rybkę i zatopiła w niej zęby, wydając przy tym zachwycony jęk.

– Znalazłem w szafce formy.

– Pychaa – oznajmiła Murasaki, gdy pochłonęła pierwsze taiyaki i już trzymała w ręce drugie. – Całe wieki tego nie jadłam…

Hitsugaya parsknął z rozbawienia, co więcej… nawet kącik jego ust się uniósł.

– Chyba nigdy nie odczułaś tego pojęcia…

– Heh, no tak, wybacz. – Jedli tak parę minut w ciszy, delektując się smakiem ciepłej potrawy, a potem, gdy Murasaki połknęła ostatniego kęsa, spojrzała posępnie na Hitsugayę. – Wiesz co jest najdziwniejsze, Toushirou? Nie mogę sobie przypomnieć jego imienia, a wiem, że mi je mówił, wtedy, za pierwszym razem.

Ale Hitsugaya zmierzył ją tylko długim spojrzeniem, po czym dopił herbatę i westchnął.

– Każdy shinigami inaczej reaguje na swojego zanpakuto. Spójrz na Kurosakiego, on ciągle ma jakieś problemy, a to dlatego, że od początku źle postępował. Właśnie dlatego to ćwiczymy, żeby później nie było takich cyrków. – Odłożył kubek do zlewu. – A teraz niczym się nie przejmuj i właź z powrotem do swojego ciała i idź spać. Jutro zaczynamy od samego rana. – I wyszedł z kuchni, uprzednio chowając kilka rybek dla Matsumoto w piekarniku (Matsumoto bowiem uparła się, że zamieszkają u Sayuri ze względu na wizytę tajemniczego jegomościa, który buszował po domu Murasakich, jednak znudziła się niepowodzeniem dziewczyny zaraz na początku dnia i wyszła, jak powiedziała, do Inoue).

Sayuri popatrzyła w miejsce, gdzie przed chwilą stał, a potem przez szklane ogrodowe drzwi na swojego zanpakuto porzuconego w trawie. Podeszła do drzwi i rozsunęła je, przyglądając się mieczowi, a zaraz potem wyszła na mały drewniany podest i z niego na trawnik. Podniosła katanę na wysokość oczu.

– A czemu zapomniałam twojego imienia, co? – mruknęła cicho, łapiąc za rękojeść. Nigdy wcześniej nie przyglądała się broni uważniej, odwróciła się zatem przodem do domu, by światło mogło na nią paść. Pochwa była lakierowana, koloru granatowego, zaś sama rękojeść czarna z takiego samego koloru jedwabnym oplotem. Garda wykonana została ze złota i gdy Sayuri wyprostowała przed sobą rękę z początku nie mogła rozpoznać wzoru. Po chwili dopiero zorientowała się, że garda przedstawia zamkniętych w koło sześć płatków kwiatu lilii widzianych z góry.

Następnie przyciągnęła do siebie zanpakuto i powoli wysunęła miecz z pochwy, a towarzyszył temu cichy metaliczny dźwięk. Poczuła niespodziewaną lekkość w swoich wnętrznościach, dziwne podenerwowanie, a za razem fascynację. Oto miała przed sobą idealnie wykute ostrze, godne najwspanialszego samuraja dawnej ery. Ale ono należało do niej, do Sayuri.

Ostrze nie miało żadnego zadrapania, żadnej najmniejszej skazy, widziała w nim tylko odbicie rozgwieżdżonego nieba i jej złotych oczu. A potem światło odbiło się od ostrej jak brzytwa krawędzi i Sayuri poczuła zimny dreszcz, przechodzący po jej plecach. Wystarczył jeden precyzyjny ruch, by odebrać komuś życie.

Skrzywiła się na tę myśl. Będzie musiała zabijać? Ale Hitsugaya i reszta zabijali hollowy… i nie tylko. A Arrancary? Wyglądali przecież jak ludzie.

Potrząsnęła głową. Postanowiła przestać o tym myśleć, gdyż kolacja zaczęła jej się nieprzyjemnie wywracać w żołądku. Ostrożnie wsunęła miecz do pochwy i wróciła do domu.

*


Musisz medytować, musisz się tego nauczyć. To trudne, wiem, ale od tego czy zsynchronizujesz się z zanpakuto zależy to, czy będziesz przydatna. Samo machanie mieczem nic ci nie da jeśli nie dojdziesz z mieczem do porozumienia. 

I tak minęło dobrych kilka dni. Kiedy Murasaki wybitnie nie szło kontaktowanie się z zanpakuto, Hitsugaya uczył ją podstawowych technik walki. Oczywiście musieli zacząć od tego, jak taki miecz trzymać. Sam pokazywał, tłumaczył, przedstawiał zasady panujące wśród shinigami i poprawiał ją, a ona była cierpliwa na tyle, ile mogła i słuchała uważnie, czasem zadawała pytania, ale zwykle, gdy nie musiała, wolała ćwiczyć w ciszy.

Hitsugaya z początku był zdziwiony jej potulnością. Nie narzekał jednak, bo nauka szła sprawnie i dosyć szybko. Zauważył, że szczególnie przypadły jej do gustu dyskusje na temat taktyk stosowanych wobec hollowom, co dodatkowo ułatwiała jej bogata wyobraźnia i spostrzegawczość. Czuł jednak, że sama wiedza i umiejętności szermiercze mogły nie wystarczyć. Nie, jeśli sprawy z Aizenem pogorszą się.

*

Noc była wyjątkowo spokojna. Zza leniwie sunących po niebie chmur na świat spozierała tarcza księżyca, a gwiazdy migotały na czarnym niebie. Zimny jesienny wiaterek przeciskał się ulicami miasta i poruszał lekko czubkami drzew. 

Sayuri gwałtownie otworzyła oczy i usiadła na łóżku. Oddychała ciężko, trochę zdezorientowana, ale zaraz przepełniła ją ulga i radość. Zerwała się z łóżka i chwyciwszy z biurka cukierek duszy, połknęła go. Już w duchowej formie wybiegła z pokoju i skierowała się na parter, do salonu, gdzie spał Hitsugaya. Po ciemku omal nie zleciała ze schodów, ale była tak przejęta, że nawet tego nie zauważyła.

Wleciała do salonu i stanęła nad sofą, na której sypiał kapitan.

– Toushirou! – budziła go przyciszonym głosem. – Obudź się! Spójrz!

Hitsugaya otworzył nieco rozeźlone oczy i podniósł się.

– O co chodzi? – warknął. – Co ty wyprawiasz, Murasaki?

– Popatrz. – Wyciągnęła zanpakuto z pochwy. Zimne ostrze błysnęło w świetle nocy. – Zaiskrz, Mirahane – rozkazała. Spod jej palców buchnęły biało-niebieskie wstęgi światła i całkowicie oplotły resztę rękojeści, a następnie klingę, która nie była już lekko wygięta lecz prosta. Garda znikła, a z jej miejsca wyrosły dwa krótsze, lekko wygięte na zewnątrz ramiona. Całość wyglądała jakby żyła, gdyż wstęgi światła nie zniknęły ani na chwilę, lecz ciągle się wiły. Pokój zalany był falującym światłem. – Udało się, Toushirou! Rozmawiałam z nim!

Seigyoku: X


Mao uniósł lekko głowę, mrużąc oczy przed dużymi kroplami deszczu, ale za chwilę znów ją opuścił. Spojrzał nieco krytycznym wzrokiem na idącego przed nim Yamurę. Właśnie wyprowadził ich z miasteczka i wiódł poboczem jakiejś leśnej drogi.

– Stary, ja wiem, że lubisz deszcz, no ale bez przesady...

Musiał mówić nieco głośniej, bo szum deszczu i ciągłe grzmienie burzy go zagłuszały.

Seitaro nie odpowiedział. Zmienił nagle kierunek i zapuścił się pomiędzy gęsto rosnące wysokie sosny. Niemal natychmiast opadła na nich ciemność, błyskawice nie dawały nawet krzty tego samego światła co pod gołym niebem. Szli w panującej między sobą ciszy i choć nie słyszał kroków Yuki, wiedział, że idzie tuż za nim, przewiercając go swoim wzrokiem. Nie śmiał się nawet odwrócić, by nie narazić się na jej gniew, a wszyscy wiedzieli, że nad Yuką ciężko zapanować. Przez kolejne pięć minut Seitaro nie uraczył go żadnymi wyjaśnieniami, więc Mao mógł rozmawiać tylko sam ze sobą w myślach.

Niespodziewanie owionął go zimny podmuch wiatru. Wzdrygnął się z krzywą miną. I wtedy w miejscu, na które padał blask rozświetlanego burzą nieba, dostrzegł starą drewnianą chatkę. Opuszczoną w dodatku, jak się przyjrzał dokładniej. Zapewne musiała kiedyś należeć do leśniczego, ale teraz niemal w połowie obrośnięta była jakimś dzikim bluszczem i innym pnącym się zielskiem.

Dzielącą domek i linię drzewa odległość pokonali znów zlani rzęsistym deszczem. Zanim jednak weszli do środka Yamura podniósł z gęstej trawy grubą gałąź i uniósł na wyciągnięcie całego ramienia. Jak na zawołanie z nieboskłonu pomknęła z przerażającą szybkością błyskawica - robiąc tyle samo huku ile wydzielając jaskrawego, oślepiającego światła – i uderzyła w kawałek drewna, ani trochę nie krzywdząc jego posiadacza, ani nie poczynając żadnej innej szkody.

Mao oszołomiony jakby dziesięciokrotnie potężniejszym fleszem, ledwo nie zatoczył się, wchodząc za Yamurą, trzymającym gałąź z płonącym wierzchołkiem. Jeszcze przez chwilę tańczyły mu jasne plamy przed oczyma, ale z ulgą zrzucił z siebie przemoknięty plecak i stary płaszcz. Seitaro w tym czasie wrzucił konar do kominka i pozwolił mu zająć ogniem inne drewienka. Chwilę później opuszczoną chatkę zalał ciepły blask płomieni.

– Więc – zaczął Mao, otrzepując włosy z kropelek wody – może teraz mi wytłumaczycie to nagłe zebranie. Jakaś impreza starych znajomych czy jak? Będzie nas więcej?

– Nie, Mao, nie będzie nas więcej – odparł spokojnie Yamura, również ściągnął płaszcz i powiesił go na oparciu, stojącego przed kominkiem krzesełka. – Musimy wracać do Japonii.

– O, coś się szykuje – uśmiechnął się chytrze na widok czarnego kimona. – Kawał czasu nie widziałem cię w tym wdzianku.

Seitaro – obdarzony niezwykłą cierpliwością do tego człowieka – uniósł tylko nieznacznie kąciki ust.

– Pozwól, że coś ci pokażę – skinął Yuce głową.

– Hm?

Mao wpatrywał się z wesołą miną jak kobieta rozwinęła na swojej dłoni starannie złożony materiał. Gdy ostatnia warstwa opadła jego twarz przybrała diametralnie inną mimikę. Uśmiech pozostał, ale teraz był szeroki, z dwoma ostrymi kłami rzucającymi się w oczy. Blask kominka w zmrużonych oczach połączony z cieniami na twarzy wyglądał przerażająco. Teraz to nie była twarz pogodnego chłopaczka. To była twarz demona.

– Wiesz co to znaczy? – spytał Yamura, choć brzmiało to bardziej jak stwierdzenie.

– O taak – syknął cicho Mao. – To – wskazał na ręce Yuki  –  to oznaka mojej wolności. Potrzaskane pióro oznacza koniec przysięgi, którą byłem z nią związany. Potrzaskane pióro… oznacza śmierć Murasaki Miyoshi.

– To nie koniec, Mao. – Seitaro wypowiedział to takim tonem jakby chciał go zatrzymać, chociaż Mao stał w miejscu. – Jest ktoś jeszcze.

– Co masz na myśli? – spytał ostro, a uśmiech spełzł mu z twarzy.

– Przyjrzyj się. To pióro ma niebieskie końce. A Miyoshi było…

– Całkowicie czarne – dokończył Mao. – To znaczy, że on ma nowego właściciela… Kto to jest?

– Murasaki Sayuri. Najprawdopodobniej – wtrąciła Yuka.

– Rozumiem, zatem nie widzę problemu. – Uśmiechnął się niewinnie, ale zaraz podniósł rękę na widok otwierającego usta Yamury. – O, przestań, błagam cię. Przysięga i tak wygasła, wiesz o tym doskonale.

Z tymi słowami podniósł plecak oraz stary płaszcz i ruszył w stronę wyjścia. Otworzył drzwi, przestąpił próg, by stanąć w ścianie deszczu.

– Ale obiecałeś jej coś jeszcze, prawda?

W drzwiach stanął Seitaro, triumfalnie unosząc głowę. Ta wypowiedź zatrzymała go i sprawiła, że zwrócił lekko ku niemu mokrą twarz.

– Zgadza się – powiedział cicho. Uśmiechnął się złowieszczo, a w jego oczach tańczyły jasnozielone płomyki. – Czego tak stoisz? Idziemy?

– Aż tak ci się nagle spieszy? – spytał ironicznie Yamura.

– Nawet nie wiesz jak bardzo.

Zanim pozwolił sobie zniknąć w gąszczu kropel deszczu, zdołał pochwycić spojrzenie zimnych jak lód oczu Yuki, stojącej za Seitaro.

* * *

Sayuri chwyciła za klamkę drzwi frontowych, ale zdziwiła się mocno, gdy te ani nie drgnęły. Była pewna, że Hitsugaya jest w domu, w końcu było wiadomo, że goście z Soul Society znają wszystkie sposoby wtargnięcia do środka.

Poza tym czuła go. Wyczuwała jego reiatsu i to dosyć wyraźnie. Było jak orzeźwiający wietrzyk w parny dzień. Musiał być gdzieś w pobliżu. Rozejrzała się na prawo i lewo i nagle zrozumiała. Wyciągnęła klucze gdzieś z czeluści swojej torby i dostała się do domu. Skierowała swe kroki wprost do kuchni, a tam rozsunęła szklane drzwi prowadzące na niewielki ganek.

Hitsugaya siedział na balustradzie i obrócił głowę w jej stronę akurat w momencie, gdy przestąpiła próg domu.

– I co? – Nie mogła wytrzymać. A co jeśli…

– Odesłali mnie z powrotem.

– Hę? Tylko tyle? – Jej brwi powędrowały strasznie wysoko w górę. Chłopak w odpowiedzi kiwnął wymijająco głową, co miało znaczyć „tak-chociaż-w-sumie-nie-ale-ci-nie-powiem”, a później znów ją odwrócił. – To znaczy, że… że nie zginiesz?

– Oczywiście, że nie! – burknął.

– Całe szczęście! – Odetchnęła głęboko i przysiadła się do niego. Zerknął na nią kątem oka. – Nie było żadnych wieści o tym, co się z tobą działo.

Kapitan nie odpowiedział, wciąż tylko wpatrywał się w mały, przydomowy ogródek rodziny Murasakich. Przyglądał się leniwie kołyszącej swymi źdźbłami trawie i myślał o tym, że dawno nikt jej nie ścinał. To zaraz przypomniało mu o tragedii właścicieli tej niewinnej zieleniny i o jego krótkim pobycie w Soul Society. I nagle poczuł ciężar swoich własnych myśli.

– Czy myślałaś, żeby opanować swojego Zanpakuto?

Spojrzenie wielkich turkusowych oczu Hitsugayi nagle spoczęło na niej, co ją wielce zaskoczyło.

– Co zrobić? – spytała tępo.

Seigyoku: IX



Murasaki położyła przed świeżo postawionym nagrobkiem matki pomarańczową lilię. Sezon na te kwiaty już się skończył, a więc musiała być wyhodowana w specjalnych warunkach. Mama je lubiła, uwielbiała wręcz. Najbardziej właśnie te pomarańczowe, czasem spotykane z odrobiną ciemnych plamek.

 Mamaa… znowu je sadzisz? – spytała podejrzliwie pewnego razu, gdy jeszcze mieszkali całą rodziną w Osamu. Miała wtedy chyba z pięć lat. Mama właśnie wsadzała cebulkę do ziemi. – Jakiego ta będzie koloru?

 Będzie pomarańczowa – odparła spokojnym głosem, uśmiechając się. – Sayuri.

 Sayuri?

 Tak.

 Czemu kwiat nazwano moim imieniem? To dziwne…

Jej duże, złote oczy błysnęły, gdy zabawnie obróciła głowę, na co mama zaśmiała się dźwięcznie, zakopała roślinkę i, otrzepawszy ziemię z rąk, wstała.

 Bądź dumna z takiego imienia. Twoja prababka je nosiła, a była naprawdę niesamowitą kobietą, do tego silną i zrobiła wiele dobrego.

Po policzku Sayuri spłynęła jedna, jedyna łza. Zdziwiona tym zjawiskiem, otarła ją. Odwróciła się nagle i szybkim krokiem opuściła teren cmentarza. W okolicy znajdował się niewielki piętrowy domek, w którym gospodarz prowadził zadbaną kwiaciarnię i za razem sklepik ogrodniczy - to tam Murasaki kupiła kwiaty na grób. Postanowiła odwiedzić to miejsce jeszcze raz, a gdy weszła do środka, przywitał ją przyjazny zapach świeżych kwiatów i wesoło dźwięczący u drzwi dzwoneczek.

– Dzień dobry – powiedziała, ale odpowiedziała jej cisza. Udała się więc do dalszej części sklepu, gdzie pośród worków z ziemią, narzędzi ogrodniczych i różnorodnych nasionek, sadzonek i cebulek próbowała znaleźć te, na których jej najbardziej zależało. Napotkawszy tabliczkę z napisem: „rośliny cebulowe i bulwiaste”, podeszła do regału, na którym znajdowała napis oraz koszyczki wypełnione cebulkami.

Amarylisy...
Cebulice…
Frezje…
Hiacynty…
Irysy…
Lilie… – przeczytała w myślach plakietki na koszyczkach. Tych z odmianami lilii było sporo, a ona nie znała się na nich, więc zajrzała do każdego i z zadowoleniem spostrzegła, że żaden nie był pusty.

Usłyszała za sobą odgłos szurania czegoś ciężkiego po podłodze. Odwróciła się i zobaczyła mężczyznę, ustawiającego wielką skrzynię pod rzędem półek. Miał na sobie usmarowany ziemią fartuch, doszła więc do wniosku, że jest on pracownikiem tego urokliwego miejsca, którego nie miała okazji wcześniej spotkać. Unosiła się nad nim cieniutka smużka dymu.

– Przepraszam...

Mężczyzna jak oparzony poderwał się do góry i huknął w jedną z półek, aż jej zawartość zatrzęsła się niepokojąco.

– Kurr...! – złapał się za głowę i odwrócił ją w stronę przerażonej dziewczyny. W zębach trzymał złamanego, dymiącego się papierosa.

– Przepraszam – powiedziała szybko.

– Litości, kobieto! Oprócz tego, że mam wielkiego guza na łbie, to bym jeszcze zawału się nabawił... Matko...

Wziął jednak głęboki oddech i założył ręce na biodra.

– No, to czego sobie panienka życzy?

– Mógłby mi pan powiedzieć, która z tych lilii po zakwitnięciu jest pomarańczowa?

– Ech, tak się składa, że nie mógłbym. Ale... STARUSZKO!  –  krzyknął do góry.  –  Panienka do ciebie!

– Nie wstyd ci tak wołać do własnej matki?! – dobiegł ich po chwili kobiecy głos. Po kilku sekundach przydreptała do nich niewysoka kobieta - wcale nie tak stara, choć jej łagodne oblicze upstrzone już zostało kilkoma zmarszczkami. – Mówiłam ci, żebyś nie palił w sklepie... Ojej, witam znów. W czym mogę pomóc tym razem? – zwróciła się do Murasaki.

– Panienka szuka lilii, która kwitnie na pomarańczowo – wtrącił mężczyzna.

– Zgadza się – przytaknęła złotooka. – Nie mam jednak pojęcia o odmianach i nazwach.

– Zaraz coś na to poradzimy – odparła kobieta i podeszła natychmiast do regału, przy którym stała Murasaki. – Wydaje mi się, że te będą najodpowiedniejsze – dodała, grzebiąc w koszyczkach. – Wygląda na to, że jesteś początkującą ogrodniczką, zatem zapakuję ci dwie odmiany: azjatycką Apeldoorn i tygrysią Flore Pleno...

I nim się obejrzała, już wychodziła ze sklepu z siateczką wypełnioną cebulkami kwiatów i instrukcjami, co do ich sadzenia. A to wszystko dzięki wiedzy i dobremu zorganizowaniu sprzedawczyni.

W oddali zamajaczyło jej obrośnięte bluszczem wejście do kawiarenki, gdzie pracował Toki. Dziś czuła się dziwnie otępiona, zatem mała kawa mogła jej dobrze zrobić. Poza tym, może brunet akurat miał swoją zmianę?

Natychmiast otulił ją zapach mielonej kawy, gdy weszła do środka. Uczniowie, pracownicy pobliskich biurowców, stare gadatliwe przyjaciółki z osiedla - całkiem sporo ludzi zebrało się tego wczesnego popołudnia. A przy nich wszystkich tylko dwóch pracowników, jednym z nich był Toki, który właśnie stał odwrócony plecami do wejścia i majstrował coś przy ekspresie. Murasaki ustawiła się na końcu aż dwuosobowej kolejki i nie minęły chyba dwie minuty jak usłyszała docierający do niej głos:

– Halo, panienko – mówił kelner. – Co podać?

– Co? A, tak, cappuccino poproszę. Czekoladowe – dodała i położyła na spodeczku wyliczoną kwotę.

– Proszę usiąść i nie zasypiać, zaraz panience podam.

Murasaki posłała mu dość żałosny, przepraszający uśmiech i zajęła ostatnie wolne miejsce przy końcu lady. Podparła głowę na ręce i wpatrzyła się sennym wzrokiem w Tokiego. Przeciągle patrzyła w jego skupioną od pracy twarz, jak przytakiwał, gdy starszy kolega coś do niego mówił i jak zmarszczył lekko brwi, zdenerwowany na robiącą mu psikusy zacinającą się maszynę. A potem skierowała oczy na jego czarną czuprynę i przemknęło jej przez myśl, że ich odcień jest bardzo podobny do tego, który posiada jej ojciec...

Ocknęła się nagle, gdy zza jej pleców dobiegł dziewczęcy zduszony okrzyk. Obróciła dyskretnie głowę i spostrzegła grupkę podnieconych dziewuszek, teraz mówiących coś do siebie szeptem i palącym wzrokiem świdrując - co zauważyła z lekkim uniesieniem brwi - samą złotooką. Odwróciła się z powrotem, nieco rozdrażniona i z jeszcze większym zdziwieniem natknęła się na stojącą przed nią filiżankę cappuccino, a za ladą z wysokim chłopakiem.

– Nie śpij, księżniczko.

– Toki – drgnęła zaskoczona i poczuła jak policzki nabiegają jej krwią. – Nie śpię…

– Właśnie widzę. Witam znów – przywitał ją z charakterystycznym uśmiechem. – Jak się czujesz?

– No wiesz... W miarę... Jakoś tam...

– To "w miarę" powinnaś chyba zastąpić "ledwie", co? Ty śpisz w ogóle? 

– Toki, błagam… – jęknęła.

– Sayuri… – Westchnął. – Na pewno wiele osób się teraz o ciebie martwi, ze mną włącznie. Dlatego ja cię teraz błagam, nie zrób sobie krzywdy, dobra? Nie zamęcz się.

– Dobra, dobra – burknęła. Napiła się łyczka napoju, podczas gdy Egami wpatrywał się w nią, a gdy znów odłożyła filiżankę i dalej trwała cisza, postanowiła powiedzieć: – Wiesz, masz tam chyba fanklub – zrobiła wymowny gest głową w stronę dziewczyn. – Założę się, że ta w różowej opasce leci na ciebie najbardziej.

Brunet spojrzał w skazanym kierunku (rozległy się nagłe wzdychania stamtąd), a ponieważ nie siedziały zbyt daleko, tylko trochę podniósł głos:

– Podać coś paniom?

Natychmiast poleciały zaprzeczenia i bliżej nieokreślony bełkot. Chłopak pokręcił lekko głową i łapiąc się za brodę w udawanym zamyśleniu, zwrócił się do Murasaki:

– W sumie to im się nie dziwię… Jestem chyba uroczy, co nie?

– Oj taak – mruknęła zanim zdążyła ugryźć się w język i momentalnie zrobiło jej się gorąco. Pociągnęła łyk cappuccino.

Egami zaniósł się śmiechem i zamaszystym ruchem odgarnął grzywkę do tyłu, tak że na głowie powstał artystyczny nieład.

– Chyba muszę wracać do klientów – powiedział, robiąc przy tym przepraszającą minę i wzruszając lekko ramionami.

– No jasne – uśmiechnęła się. – Czułabym się winna, gdyby cię wywalili.

Chłopak odpowiedział na to uśmiechem i odszedł.

Właśnie kończyła kawowy napój, gdy w wypucowanym automacie stojącym na szafce pod ścianą odbiło się wejście do kawiarni i biała plamka w towarzystwie trochę większej i podłużnej koloru czarnego. Zdawało jej się, że gdzieś poniżej tej białej dostrzegła turkus. Murasaki gwałtownie zachłysnęła się cappuccino i prawie się popluła, kaszląc, przez co niemal trzy czwarte lokalu patrzyło na nią. Jakiś staruszek, siedzący obok, poklepał ją lekko w plecy.

– Dziękuję – wydukała jak wreszcie doszła do siebie.

Odstawiła filiżankę z resztką napoju i zebrała swoje rzeczy. Jeszcze tylko uniosła rękę w pożegnalnym geście zdziwionemu Tokiemu zanim opuściła kawiarnię.

*

W Małym Ogonie panowała bardzo wesoła atmosfera. Śmiechom towarzyszyły śpiew, zapach piwa i tytoniu. Przy jednym stoliku było wyjątkowo gwarno, ludzie go okrążyli przyglądając się jakiejś miejscowej karcianej grze, toczącej się między tutejszym mieszkańcem, a dość osobliwym obcym w staromodnym - ba! - w płaszczu chyba z poprzedniej epoki. Miał sterczące grafitowe włosy i zielonożółte wąskie oczy. 

– Haha! Wspaniale, mój przyjacielu! – krzyknął w wesołości młodzieniec. – Jednakże – dodał wręcz iście diabelskim tonem i zrobił charakterystyczną pauzę, by po chwili zawołać śpiewnie: – przegrałeś!

– Znów?! – zdziwił się miejscowy, śmiejąc się z własnej przegranej wraz z otaczającym ich tłumem. – Niech cię diabli, młody. Niezły jesteś, jak na pierwsze swoje partie.

– Szybko się uczę – odparł oponent z urokliwym uśmiechem, po czym wzniósł swój kufel. – No. To za nowe przyjaźnie!

Mieszkańcy szybko podchwycili toast.

*

Yuka była chyba poważnie zdenerwowana, ale szczerze mówiąc Seitaro nie potrafił dokładnie tego potwierdzić. Stali właśnie owinięci płaszczami, a grube krople deszczu bębniły o ich obszerne kaptury. Dzień zaczął się wręcz paskudnie, a oni byli zmęczeni po podróżach i poszukiwaniach, mimo że wykonali obie czynności w nieludzko szybkim tempie.

– Przeklęty dachowiec  –  burknęła Yuka, w jej oczach zagościły wątłe światełka dochodzące z wnętrza gospody, a potem błysnęło oślepiające światło. Parę sekund później porządnie huknęło, jakby niebo było właśnie pękającą taflą lodu.

Yamura nie odpowiedział, nie chcąc jej bardziej drażnić.

*

– ... I wtedy podszedłem do faceta i mówię...

– Proszę wybaczyć przerwanie opowieści. – Towarzystwo wokół chłopaka o kocich oczach ucichło w try miga i odsunęło się. W luce utworzonej przez mieszkańców stały dwie opatulone mokrymi szatami postacie. Ta wyższa ściągnęła kaptur z głowy i oczom wszystkich ukazał się przystojny mężczyzna o zielonych oczach i jasnobrązowych włosach. Grafitowowłosy uśmiechnął się i spojrzał na nich leniwym wzrokiem. – Mogę cię prosić... Mao?

– Seitaro-kun, co za szmat czasu! Witam znów! – zawołał melodyjnie, podniósł się z krzesełka i podszedł do Yamury. – Ach! – zwrócił się do drugiej postaci, której twarz wciąż skryta była pod kapturem. – To musi być moja ukochana Yuka-chan.

Ręka spod płaszcza natychmiast złapała Mao za fraki i przyciągnęła.

– Zamknij się i pakuj manatki – warknęła Yuka.

- Hola! - Na ramieniu kobiety spoczęła potężna ręka jakiegoś miejscowego.

– Zabierz tą łapę.

– Yuka. – Seitaro zmarszczył brwi.

– Powiedziałam: zabierz tą łapę. Głuchy jesteś? – wycedziła brunetka, gdy mężczyzna ani drgnął.

– Ty...!

– Yuka! – Seitaro nie krzyknął, ale wypowiedział jej imię gniewnym, ostrym tonem. – Wystarczy.

Wydawałoby się, że światło zamigało. Prawdopodobnie z powodu szalejącej na dworze burzy. Deszcz jakoś głośniej zaczął bębnić o szyby.

Smukła dłoń puściła ubranie Mao i skryła się z powrotem pod burym materiałem. W tym samym momencie z ramienia Yuki także zniknęła dłoń.

– Cóż za agresja – westchnął teatralnie Mao. Podszedł do stolika zbierać swoje rzeczy. – Widzicie, muszę was opuścić, moi mili. Ale naprawdę fajnie było, dzięki za piwo, za grę. Kto wie, może się jeszcze zobaczymy? Bądźcie zdrowi! To jak – zwrócił się do Seitaro i Yuki, mrużąc oczy i uśmiechając się chytrze – idziemy?

Pożegnały go wesołe pokrzykiwania tutejszych ludzi i klepania po plecach, gdy przechodził koło niektórych. Wychodził jako ostatni, ale zanim przeszedł przez próg, postawił kołnierz bardzo starego płaszcza i spojrzał w ciemne niebo.

Cóż za sztuczna burza... Prychnął cicho pod nosem, na swój charakterystyczny sposób i zniknął wśród deszczu.

11 czerwca 2012

Seigyoku: VIII


Pomiędzy grubymi pniami rozległej puszczy przemykały zupełnie inne cienie niż te należące do roślin czy zwierząt. Pozostawiając po sobie tylko świst powietrza oraz ciche pobrzękiwanie stali, wprawiały w szeleszczący ruch leśną ściółkę.

Ciemnopurpurowy, prawie czarny, płaszcz Yuki mógł w końcu swobodnie załopotać, gdy zatrzymała się i obróciła w kręgu drzew, stojących w większych od siebie odstępach. 

Zmarszczyła mocno brwi i ciemnymi oczyma przeczesała przestrzeń przed sobą. Na chwilę nastała absolutna cisza, podczas której Yuka wyczekująco ściskała rękojeść miecza, ukrytego pod fałdami obszernego płaszcza. Obok niej ukazała się nagle dwójka mężczyzn w identycznych purpurowych szatach, przybierając gotową do obrony postawę. Byli przykurzeni ziemią, a pot skrzył im się na skroniach.

– Yuka-sama – odezwał się ten wyglądający na starszego, przyglądał jej się kątem oka – musisz natychmiast znaleźć Yamurę i poinformować go o wszystkim.

Kobieta przytaknęła.

– Idą – ostrzegł drugi. – Pospiesz się!

Wyprostowała się, złożyła ręce, a następnie szybko wykonała serię znaków, a robiła to z taką precyzją i szybkością, że nikt nie zorientowałby się, jakiej techniki zamierza użyć. Na moment zasłonił ją snop światła, który wystrzelił ni stąd, ni zowąd z ziemi, a gdy zniknął tak szybko jak się pojawił, w miejscu kobiety stała gromadka pięciu ogromnych wilczurów, o lśniącej, czarnej sierści. Czworo spośród nich przebierało nerwowo łapami, gotując się już do drogi, ale jeden – ten największy – stał spokojnie i wpatrywał się w mężczyznę.

– No już, na co pani czeka? – burknął. Jedna mniejsza bestia, jakby na znak zgody, szturchnęła łbem bok Yuki, na co ona wyszczerzyła w poirytowaniu ostre kły. – Zdobędziemy pani trochę czasu.

Wilczyca warknęła krótko i reszta rozbiegła się w cztery strony. Ostatni raz Yuka spojrzała w oczy, stojącego przed nią kompana, a gdy ten odwrócił wzrok przed siebie, obróciła się do niego tyłem i natychmiast wystartowała, jakby ktoś rzucił jej smakowity kąsek.

Mknęła z ogromną prędkością, a ostre witki pojedynczych krzewów obijały jej się z dużą siłą o łapy, pysk i przedpiersie. Była jednak zbyt wytrzymała, aby się tym przejąć i przeskoczywszy przewalony pień, który nagle się przed nią wyłonił, przyspieszyła jeszcze bardziej, zostawiając w miejscu, gdzie jeszcze byli jej towarzysze, głuchy huk.

*

Murasaki siedziała na gołej skale i któryś raz z rzędu przyglądała się jak Ichigo dostaje omłoty od Hiyori; chłopak miał niebywałe szczęście do bycia wgniatanym w wielkie głazy, skalne ściany i twarde podłoże. Hiyori nie szczędziła także wyzwisk i szyderstw pod jego adresem.

Czasem czuła jak łzy chcą uciec z oczu. Ogarniał ją nagły niepokój związany z nieobecnością jej ojca. Miała ochotę wstać i krzyczeć na całe gardło z frustracji, biec i przeszukać każdy zakamarek. Teraz, po śmierci matki, ojciec był jedyną osobą, z którą mogła tworzyć rodzinę. Bez niego nie można żyć w jednoosobowej rodzinie. Bez jego obecności, zginie i ona. Gdy tak myślała i ogarniała ją wszechobecna rozpacz, zaciskała mocno oczy i mówiła do siebie w myślach: Głupia jesteś! On wróci, wróci, przecież nie może cie zostawić. Nie on! Człowiek, który kiedyś sprawił, że narodziła się jej pasja. Rzecz, która napełniała ją radością i szczęściem, z której była niesamowicie dumna.

Poczuła na twarzy podmuch powietrza i osłoniła ją przed drobnymi kamyczkami. Jednym okiem zauważyła przemykającą Hiyori.

Vizardzi.

Sayuri doskonale zdawała sobie sprawę, że to, czego jest świadkiem od dłuższego czasu, nie było zwykłym treningiem. Pierwszy raz widziała jak Ichigo przywdziewa tą dziwną maskę, jakby sam stawał się hollowem, od której emitowało dziwne reiatsu.

– Właściwie – odezwała się do siedzącego obok niej Shinjiego, a ten zwrócił ku niej tylko oczy – to czym zajmują się Vizardzi? Jesteście grupą wysłaną przez Soul Society?

– Heh – Hirako wyraźnie rozbawiło pytanie, gdyż uśmiechnął się.  –  Nic z tych rzeczy, Sayuri-chan. Staliśmy się tacy przez Aizena. On sprawił, że nosimy te maski.

Murasaki drgnęła, kompletnie zszokowana.

– Przepraszam, nie wiedziałam.

– Mało kto wie  –  odrzekł przeciągle. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk chochli uderzającej o jakiś pusty garnek. Obiad gotowy - oznajmiał. Shinji wyglądał, jakby nagle sobie o czymś przypomniał, po czym zerwał się na równe nogi, chwycił Sayuri za rękę i rzucił się biegiem w kierunku, skąd dobiegał dźwięk.

– Co... co jest?

– Dzisiaj zasada: "kto ostatni, ten zmywa".

– He?!

Byli nieprzewidywalną grupą, dziwną za razem. Jej ciekawość miała jednak nadzieję, że może uda jej się jednak poznać ich tajemniczą historię.

*

Seitaro owinął się szczelniej płaszczem, gdy zimny nocny wiatr wdarł się na ganek jego dworku. Lampionik zawieszony u daszku dawał wątłe światełko. Palił spokojnie fajeczkę, wpatrując się w nieprzenikniony mrok swoimi pięknymi, przykrytymi do połowy powiekami, zielonymi oczyma. Był naprawdę przystojnym mężczyzną o jasnobrązowych włosach spiętych niedbale na karku i z przydługą grzywką. Mógł w zawyżeniu wyglądać na góra trzydzieści pięć lat, choć chyba tak na prawdę tylko on wiedział ile wieków udało mu się przeżyć.

Dobrze wiedział, że Harold wyjdzie zaraz z domu, stanie nad ławeczką, na której się wygodnie usadowił i będzie się w niego wpatrywał swoimi oczami srogiego staruszka, aż w końcu oznajmi, że pora wejść już do środka. Tylko Seitaro wcale się nie chciało ruszać. Mimo, że momentami chłód szczypał go w twarz, siedział tak odkąd pozbył się gości - czyli od dobrych kilku godzin - i stwierdził, że było mu całkiem przyjemnie. Doceniał jednak troskę lokaja. Harold doskonale znał swojego pana, tak dobrze, jak „amen” w pacierzu, a spoglądając tylko na niego, czytał w jego wyglądzie, gestach i najmniejszym ruchu, zupełnie jakby czytał z otwartej książki. Seitaro również znał się na ludziach i potrafił dowiedzieć się wiele na pierwszy rzut oka, jednakże Harold był doskonały w maskowaniu tych uczuć, których nie chciał nikomu ukazywać. Zadziwił Seitaro nie raz i nie raz jeszcze to zrobi.

Zwykły człowiek, a jest nawet o dwa nieba lepszy od tej bandy dworskich półgłówków. Uśmiechnął się na tę myśl.

Uśmiech ten został prawie momentalnie zastąpiony ukłuciem zdziwienia. Wyglądał zabawnie, gdy spojrzał w bok, w ciemność. Potężne pazury stukały głośno o drewniane deski. W normalnej sytuacji wilczyca nie pozwoliłaby sobie na choćby najmniejszy dźwięk, więc mężczyzna zdziwił się, że robi tak duży, jak na nią, hałas.

– Yuka – powiedział cicho, podnosząc się z ławeczki. Od razu rozpoznał te błyszczące czarne oczy.

Jednym, płynnym ruchem ślepia zmieniły kształt i swe położenie, i z cieni wynurzyła się postać Yuki we własnej – ludzkiej – osobie. Oprócz tego, że ręce jej odrobinę drżały i gdzieniegdzie dostrzec można było ślady ziemi, wyglądała tak jak ją Seitaro zapamiętał, widząc ją ostatni raz około dwadzieścia lat wcześniej; wysoka kobieta o jasnej cerze i czarnych jak smoła lokach i oczach. Jej ostre rysy twarzy dawały mylne czasem wrażenie ciągle zniecierpliwionej.

– Jak zawsze olśniewająca – skwitował pogodnie Yamura. Coś jest nie tak. – Co cię sprowadza w te strony? Przyznam, że jestem szczerze zaskoczony...

– Pióro pękło.

Jej wyrazisty, mocny głos przeciął powietrze jak sztylet. Mina Seitaro stężała gwałtownie.

– Jesteś pewna?

Przytaknęła.

Yamura wszedł natychmiast do domu, a jego nagłe wtargnięcie spowodowało, że prawie wpadł na Harolda z wysoko uniesionymi brwiami.

– W samą porę. Czy coś się stało?  –  spytał staruszek, a gdy pan domu minął go bez słowa, wyciągnął rękę do drzwi, by je zamknąć. Cofnął się jednak. – A niech mnie, panienka Yuka.

– Przygotuj proszę coś do jedzenia – powiedział Seitaro, nim zniknął za masywnymi dębowymi drzwiami swojego gabinetu. Tam zapalił światło i podszedł do wielkiego biurka, stojącego przy końcu pomieszczenia. Złączył palec wskazujący ze środkowym i zbliżył do dziurki na klucz. Zamek natychmiast się otworzył i Yamura mógł swobodnie rozsunąć szufladę.

– Jasna cholera!

Jedyną rzeczą w obszernej komorze było piękne, kryształowe pióro. Pęknięte w połowie, na nieszczęście. Jego błyszczące czarne promienie niżej przechodziły w głęboki granat. Z odległości pół metra można było pomyśleć, że jest prawdziwe. Była to jednak doskonale wykonana kryształowa replika. Zniszczona.

Mężczyzna złapał mocno dłońmi blat biurka. Zmarszczył brwi i uniósł wzrok, który spoczął na stojącej w drzwiach Yuce. To był dla niego ogromny cios. Nagle poczuł zalewającą go falę wściekłości, spowodowaną jego bezradnością. Wyraz jego twarzy nie był już tak dobrotliwy jak wcześniej.

– Opowiedz mi wszystko – zażądał, mimo iż wiedział, że teraz czas gra główną rolę.