13 czerwca 2012

Seigyoku: IX



Murasaki położyła przed świeżo postawionym nagrobkiem matki pomarańczową lilię. Sezon na te kwiaty już się skończył, a więc musiała być wyhodowana w specjalnych warunkach. Mama je lubiła, uwielbiała wręcz. Najbardziej właśnie te pomarańczowe, czasem spotykane z odrobiną ciemnych plamek.

 Mamaa… znowu je sadzisz? – spytała podejrzliwie pewnego razu, gdy jeszcze mieszkali całą rodziną w Osamu. Miała wtedy chyba z pięć lat. Mama właśnie wsadzała cebulkę do ziemi. – Jakiego ta będzie koloru?

 Będzie pomarańczowa – odparła spokojnym głosem, uśmiechając się. – Sayuri.

 Sayuri?

 Tak.

 Czemu kwiat nazwano moim imieniem? To dziwne…

Jej duże, złote oczy błysnęły, gdy zabawnie obróciła głowę, na co mama zaśmiała się dźwięcznie, zakopała roślinkę i, otrzepawszy ziemię z rąk, wstała.

 Bądź dumna z takiego imienia. Twoja prababka je nosiła, a była naprawdę niesamowitą kobietą, do tego silną i zrobiła wiele dobrego.

Po policzku Sayuri spłynęła jedna, jedyna łza. Zdziwiona tym zjawiskiem, otarła ją. Odwróciła się nagle i szybkim krokiem opuściła teren cmentarza. W okolicy znajdował się niewielki piętrowy domek, w którym gospodarz prowadził zadbaną kwiaciarnię i za razem sklepik ogrodniczy - to tam Murasaki kupiła kwiaty na grób. Postanowiła odwiedzić to miejsce jeszcze raz, a gdy weszła do środka, przywitał ją przyjazny zapach świeżych kwiatów i wesoło dźwięczący u drzwi dzwoneczek.

– Dzień dobry – powiedziała, ale odpowiedziała jej cisza. Udała się więc do dalszej części sklepu, gdzie pośród worków z ziemią, narzędzi ogrodniczych i różnorodnych nasionek, sadzonek i cebulek próbowała znaleźć te, na których jej najbardziej zależało. Napotkawszy tabliczkę z napisem: „rośliny cebulowe i bulwiaste”, podeszła do regału, na którym znajdowała napis oraz koszyczki wypełnione cebulkami.

Amarylisy...
Cebulice…
Frezje…
Hiacynty…
Irysy…
Lilie… – przeczytała w myślach plakietki na koszyczkach. Tych z odmianami lilii było sporo, a ona nie znała się na nich, więc zajrzała do każdego i z zadowoleniem spostrzegła, że żaden nie był pusty.

Usłyszała za sobą odgłos szurania czegoś ciężkiego po podłodze. Odwróciła się i zobaczyła mężczyznę, ustawiającego wielką skrzynię pod rzędem półek. Miał na sobie usmarowany ziemią fartuch, doszła więc do wniosku, że jest on pracownikiem tego urokliwego miejsca, którego nie miała okazji wcześniej spotkać. Unosiła się nad nim cieniutka smużka dymu.

– Przepraszam...

Mężczyzna jak oparzony poderwał się do góry i huknął w jedną z półek, aż jej zawartość zatrzęsła się niepokojąco.

– Kurr...! – złapał się za głowę i odwrócił ją w stronę przerażonej dziewczyny. W zębach trzymał złamanego, dymiącego się papierosa.

– Przepraszam – powiedziała szybko.

– Litości, kobieto! Oprócz tego, że mam wielkiego guza na łbie, to bym jeszcze zawału się nabawił... Matko...

Wziął jednak głęboki oddech i założył ręce na biodra.

– No, to czego sobie panienka życzy?

– Mógłby mi pan powiedzieć, która z tych lilii po zakwitnięciu jest pomarańczowa?

– Ech, tak się składa, że nie mógłbym. Ale... STARUSZKO!  –  krzyknął do góry.  –  Panienka do ciebie!

– Nie wstyd ci tak wołać do własnej matki?! – dobiegł ich po chwili kobiecy głos. Po kilku sekundach przydreptała do nich niewysoka kobieta - wcale nie tak stara, choć jej łagodne oblicze upstrzone już zostało kilkoma zmarszczkami. – Mówiłam ci, żebyś nie palił w sklepie... Ojej, witam znów. W czym mogę pomóc tym razem? – zwróciła się do Murasaki.

– Panienka szuka lilii, która kwitnie na pomarańczowo – wtrącił mężczyzna.

– Zgadza się – przytaknęła złotooka. – Nie mam jednak pojęcia o odmianach i nazwach.

– Zaraz coś na to poradzimy – odparła kobieta i podeszła natychmiast do regału, przy którym stała Murasaki. – Wydaje mi się, że te będą najodpowiedniejsze – dodała, grzebiąc w koszyczkach. – Wygląda na to, że jesteś początkującą ogrodniczką, zatem zapakuję ci dwie odmiany: azjatycką Apeldoorn i tygrysią Flore Pleno...

I nim się obejrzała, już wychodziła ze sklepu z siateczką wypełnioną cebulkami kwiatów i instrukcjami, co do ich sadzenia. A to wszystko dzięki wiedzy i dobremu zorganizowaniu sprzedawczyni.

W oddali zamajaczyło jej obrośnięte bluszczem wejście do kawiarenki, gdzie pracował Toki. Dziś czuła się dziwnie otępiona, zatem mała kawa mogła jej dobrze zrobić. Poza tym, może brunet akurat miał swoją zmianę?

Natychmiast otulił ją zapach mielonej kawy, gdy weszła do środka. Uczniowie, pracownicy pobliskich biurowców, stare gadatliwe przyjaciółki z osiedla - całkiem sporo ludzi zebrało się tego wczesnego popołudnia. A przy nich wszystkich tylko dwóch pracowników, jednym z nich był Toki, który właśnie stał odwrócony plecami do wejścia i majstrował coś przy ekspresie. Murasaki ustawiła się na końcu aż dwuosobowej kolejki i nie minęły chyba dwie minuty jak usłyszała docierający do niej głos:

– Halo, panienko – mówił kelner. – Co podać?

– Co? A, tak, cappuccino poproszę. Czekoladowe – dodała i położyła na spodeczku wyliczoną kwotę.

– Proszę usiąść i nie zasypiać, zaraz panience podam.

Murasaki posłała mu dość żałosny, przepraszający uśmiech i zajęła ostatnie wolne miejsce przy końcu lady. Podparła głowę na ręce i wpatrzyła się sennym wzrokiem w Tokiego. Przeciągle patrzyła w jego skupioną od pracy twarz, jak przytakiwał, gdy starszy kolega coś do niego mówił i jak zmarszczył lekko brwi, zdenerwowany na robiącą mu psikusy zacinającą się maszynę. A potem skierowała oczy na jego czarną czuprynę i przemknęło jej przez myśl, że ich odcień jest bardzo podobny do tego, który posiada jej ojciec...

Ocknęła się nagle, gdy zza jej pleców dobiegł dziewczęcy zduszony okrzyk. Obróciła dyskretnie głowę i spostrzegła grupkę podnieconych dziewuszek, teraz mówiących coś do siebie szeptem i palącym wzrokiem świdrując - co zauważyła z lekkim uniesieniem brwi - samą złotooką. Odwróciła się z powrotem, nieco rozdrażniona i z jeszcze większym zdziwieniem natknęła się na stojącą przed nią filiżankę cappuccino, a za ladą z wysokim chłopakiem.

– Nie śpij, księżniczko.

– Toki – drgnęła zaskoczona i poczuła jak policzki nabiegają jej krwią. – Nie śpię…

– Właśnie widzę. Witam znów – przywitał ją z charakterystycznym uśmiechem. – Jak się czujesz?

– No wiesz... W miarę... Jakoś tam...

– To "w miarę" powinnaś chyba zastąpić "ledwie", co? Ty śpisz w ogóle? 

– Toki, błagam… – jęknęła.

– Sayuri… – Westchnął. – Na pewno wiele osób się teraz o ciebie martwi, ze mną włącznie. Dlatego ja cię teraz błagam, nie zrób sobie krzywdy, dobra? Nie zamęcz się.

– Dobra, dobra – burknęła. Napiła się łyczka napoju, podczas gdy Egami wpatrywał się w nią, a gdy znów odłożyła filiżankę i dalej trwała cisza, postanowiła powiedzieć: – Wiesz, masz tam chyba fanklub – zrobiła wymowny gest głową w stronę dziewczyn. – Założę się, że ta w różowej opasce leci na ciebie najbardziej.

Brunet spojrzał w skazanym kierunku (rozległy się nagłe wzdychania stamtąd), a ponieważ nie siedziały zbyt daleko, tylko trochę podniósł głos:

– Podać coś paniom?

Natychmiast poleciały zaprzeczenia i bliżej nieokreślony bełkot. Chłopak pokręcił lekko głową i łapiąc się za brodę w udawanym zamyśleniu, zwrócił się do Murasaki:

– W sumie to im się nie dziwię… Jestem chyba uroczy, co nie?

– Oj taak – mruknęła zanim zdążyła ugryźć się w język i momentalnie zrobiło jej się gorąco. Pociągnęła łyk cappuccino.

Egami zaniósł się śmiechem i zamaszystym ruchem odgarnął grzywkę do tyłu, tak że na głowie powstał artystyczny nieład.

– Chyba muszę wracać do klientów – powiedział, robiąc przy tym przepraszającą minę i wzruszając lekko ramionami.

– No jasne – uśmiechnęła się. – Czułabym się winna, gdyby cię wywalili.

Chłopak odpowiedział na to uśmiechem i odszedł.

Właśnie kończyła kawowy napój, gdy w wypucowanym automacie stojącym na szafce pod ścianą odbiło się wejście do kawiarni i biała plamka w towarzystwie trochę większej i podłużnej koloru czarnego. Zdawało jej się, że gdzieś poniżej tej białej dostrzegła turkus. Murasaki gwałtownie zachłysnęła się cappuccino i prawie się popluła, kaszląc, przez co niemal trzy czwarte lokalu patrzyło na nią. Jakiś staruszek, siedzący obok, poklepał ją lekko w plecy.

– Dziękuję – wydukała jak wreszcie doszła do siebie.

Odstawiła filiżankę z resztką napoju i zebrała swoje rzeczy. Jeszcze tylko uniosła rękę w pożegnalnym geście zdziwionemu Tokiemu zanim opuściła kawiarnię.

*

W Małym Ogonie panowała bardzo wesoła atmosfera. Śmiechom towarzyszyły śpiew, zapach piwa i tytoniu. Przy jednym stoliku było wyjątkowo gwarno, ludzie go okrążyli przyglądając się jakiejś miejscowej karcianej grze, toczącej się między tutejszym mieszkańcem, a dość osobliwym obcym w staromodnym - ba! - w płaszczu chyba z poprzedniej epoki. Miał sterczące grafitowe włosy i zielonożółte wąskie oczy. 

– Haha! Wspaniale, mój przyjacielu! – krzyknął w wesołości młodzieniec. – Jednakże – dodał wręcz iście diabelskim tonem i zrobił charakterystyczną pauzę, by po chwili zawołać śpiewnie: – przegrałeś!

– Znów?! – zdziwił się miejscowy, śmiejąc się z własnej przegranej wraz z otaczającym ich tłumem. – Niech cię diabli, młody. Niezły jesteś, jak na pierwsze swoje partie.

– Szybko się uczę – odparł oponent z urokliwym uśmiechem, po czym wzniósł swój kufel. – No. To za nowe przyjaźnie!

Mieszkańcy szybko podchwycili toast.

*

Yuka była chyba poważnie zdenerwowana, ale szczerze mówiąc Seitaro nie potrafił dokładnie tego potwierdzić. Stali właśnie owinięci płaszczami, a grube krople deszczu bębniły o ich obszerne kaptury. Dzień zaczął się wręcz paskudnie, a oni byli zmęczeni po podróżach i poszukiwaniach, mimo że wykonali obie czynności w nieludzko szybkim tempie.

– Przeklęty dachowiec  –  burknęła Yuka, w jej oczach zagościły wątłe światełka dochodzące z wnętrza gospody, a potem błysnęło oślepiające światło. Parę sekund później porządnie huknęło, jakby niebo było właśnie pękającą taflą lodu.

Yamura nie odpowiedział, nie chcąc jej bardziej drażnić.

*

– ... I wtedy podszedłem do faceta i mówię...

– Proszę wybaczyć przerwanie opowieści. – Towarzystwo wokół chłopaka o kocich oczach ucichło w try miga i odsunęło się. W luce utworzonej przez mieszkańców stały dwie opatulone mokrymi szatami postacie. Ta wyższa ściągnęła kaptur z głowy i oczom wszystkich ukazał się przystojny mężczyzna o zielonych oczach i jasnobrązowych włosach. Grafitowowłosy uśmiechnął się i spojrzał na nich leniwym wzrokiem. – Mogę cię prosić... Mao?

– Seitaro-kun, co za szmat czasu! Witam znów! – zawołał melodyjnie, podniósł się z krzesełka i podszedł do Yamury. – Ach! – zwrócił się do drugiej postaci, której twarz wciąż skryta była pod kapturem. – To musi być moja ukochana Yuka-chan.

Ręka spod płaszcza natychmiast złapała Mao za fraki i przyciągnęła.

– Zamknij się i pakuj manatki – warknęła Yuka.

- Hola! - Na ramieniu kobiety spoczęła potężna ręka jakiegoś miejscowego.

– Zabierz tą łapę.

– Yuka. – Seitaro zmarszczył brwi.

– Powiedziałam: zabierz tą łapę. Głuchy jesteś? – wycedziła brunetka, gdy mężczyzna ani drgnął.

– Ty...!

– Yuka! – Seitaro nie krzyknął, ale wypowiedział jej imię gniewnym, ostrym tonem. – Wystarczy.

Wydawałoby się, że światło zamigało. Prawdopodobnie z powodu szalejącej na dworze burzy. Deszcz jakoś głośniej zaczął bębnić o szyby.

Smukła dłoń puściła ubranie Mao i skryła się z powrotem pod burym materiałem. W tym samym momencie z ramienia Yuki także zniknęła dłoń.

– Cóż za agresja – westchnął teatralnie Mao. Podszedł do stolika zbierać swoje rzeczy. – Widzicie, muszę was opuścić, moi mili. Ale naprawdę fajnie było, dzięki za piwo, za grę. Kto wie, może się jeszcze zobaczymy? Bądźcie zdrowi! To jak – zwrócił się do Seitaro i Yuki, mrużąc oczy i uśmiechając się chytrze – idziemy?

Pożegnały go wesołe pokrzykiwania tutejszych ludzi i klepania po plecach, gdy przechodził koło niektórych. Wychodził jako ostatni, ale zanim przeszedł przez próg, postawił kołnierz bardzo starego płaszcza i spojrzał w ciemne niebo.

Cóż za sztuczna burza... Prychnął cicho pod nosem, na swój charakterystyczny sposób i zniknął wśród deszczu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz