13 czerwca 2012

Seigyoku: X


Mao uniósł lekko głowę, mrużąc oczy przed dużymi kroplami deszczu, ale za chwilę znów ją opuścił. Spojrzał nieco krytycznym wzrokiem na idącego przed nim Yamurę. Właśnie wyprowadził ich z miasteczka i wiódł poboczem jakiejś leśnej drogi.

– Stary, ja wiem, że lubisz deszcz, no ale bez przesady...

Musiał mówić nieco głośniej, bo szum deszczu i ciągłe grzmienie burzy go zagłuszały.

Seitaro nie odpowiedział. Zmienił nagle kierunek i zapuścił się pomiędzy gęsto rosnące wysokie sosny. Niemal natychmiast opadła na nich ciemność, błyskawice nie dawały nawet krzty tego samego światła co pod gołym niebem. Szli w panującej między sobą ciszy i choć nie słyszał kroków Yuki, wiedział, że idzie tuż za nim, przewiercając go swoim wzrokiem. Nie śmiał się nawet odwrócić, by nie narazić się na jej gniew, a wszyscy wiedzieli, że nad Yuką ciężko zapanować. Przez kolejne pięć minut Seitaro nie uraczył go żadnymi wyjaśnieniami, więc Mao mógł rozmawiać tylko sam ze sobą w myślach.

Niespodziewanie owionął go zimny podmuch wiatru. Wzdrygnął się z krzywą miną. I wtedy w miejscu, na które padał blask rozświetlanego burzą nieba, dostrzegł starą drewnianą chatkę. Opuszczoną w dodatku, jak się przyjrzał dokładniej. Zapewne musiała kiedyś należeć do leśniczego, ale teraz niemal w połowie obrośnięta była jakimś dzikim bluszczem i innym pnącym się zielskiem.

Dzielącą domek i linię drzewa odległość pokonali znów zlani rzęsistym deszczem. Zanim jednak weszli do środka Yamura podniósł z gęstej trawy grubą gałąź i uniósł na wyciągnięcie całego ramienia. Jak na zawołanie z nieboskłonu pomknęła z przerażającą szybkością błyskawica - robiąc tyle samo huku ile wydzielając jaskrawego, oślepiającego światła – i uderzyła w kawałek drewna, ani trochę nie krzywdząc jego posiadacza, ani nie poczynając żadnej innej szkody.

Mao oszołomiony jakby dziesięciokrotnie potężniejszym fleszem, ledwo nie zatoczył się, wchodząc za Yamurą, trzymającym gałąź z płonącym wierzchołkiem. Jeszcze przez chwilę tańczyły mu jasne plamy przed oczyma, ale z ulgą zrzucił z siebie przemoknięty plecak i stary płaszcz. Seitaro w tym czasie wrzucił konar do kominka i pozwolił mu zająć ogniem inne drewienka. Chwilę później opuszczoną chatkę zalał ciepły blask płomieni.

– Więc – zaczął Mao, otrzepując włosy z kropelek wody – może teraz mi wytłumaczycie to nagłe zebranie. Jakaś impreza starych znajomych czy jak? Będzie nas więcej?

– Nie, Mao, nie będzie nas więcej – odparł spokojnie Yamura, również ściągnął płaszcz i powiesił go na oparciu, stojącego przed kominkiem krzesełka. – Musimy wracać do Japonii.

– O, coś się szykuje – uśmiechnął się chytrze na widok czarnego kimona. – Kawał czasu nie widziałem cię w tym wdzianku.

Seitaro – obdarzony niezwykłą cierpliwością do tego człowieka – uniósł tylko nieznacznie kąciki ust.

– Pozwól, że coś ci pokażę – skinął Yuce głową.

– Hm?

Mao wpatrywał się z wesołą miną jak kobieta rozwinęła na swojej dłoni starannie złożony materiał. Gdy ostatnia warstwa opadła jego twarz przybrała diametralnie inną mimikę. Uśmiech pozostał, ale teraz był szeroki, z dwoma ostrymi kłami rzucającymi się w oczy. Blask kominka w zmrużonych oczach połączony z cieniami na twarzy wyglądał przerażająco. Teraz to nie była twarz pogodnego chłopaczka. To była twarz demona.

– Wiesz co to znaczy? – spytał Yamura, choć brzmiało to bardziej jak stwierdzenie.

– O taak – syknął cicho Mao. – To – wskazał na ręce Yuki  –  to oznaka mojej wolności. Potrzaskane pióro oznacza koniec przysięgi, którą byłem z nią związany. Potrzaskane pióro… oznacza śmierć Murasaki Miyoshi.

– To nie koniec, Mao. – Seitaro wypowiedział to takim tonem jakby chciał go zatrzymać, chociaż Mao stał w miejscu. – Jest ktoś jeszcze.

– Co masz na myśli? – spytał ostro, a uśmiech spełzł mu z twarzy.

– Przyjrzyj się. To pióro ma niebieskie końce. A Miyoshi było…

– Całkowicie czarne – dokończył Mao. – To znaczy, że on ma nowego właściciela… Kto to jest?

– Murasaki Sayuri. Najprawdopodobniej – wtrąciła Yuka.

– Rozumiem, zatem nie widzę problemu. – Uśmiechnął się niewinnie, ale zaraz podniósł rękę na widok otwierającego usta Yamury. – O, przestań, błagam cię. Przysięga i tak wygasła, wiesz o tym doskonale.

Z tymi słowami podniósł plecak oraz stary płaszcz i ruszył w stronę wyjścia. Otworzył drzwi, przestąpił próg, by stanąć w ścianie deszczu.

– Ale obiecałeś jej coś jeszcze, prawda?

W drzwiach stanął Seitaro, triumfalnie unosząc głowę. Ta wypowiedź zatrzymała go i sprawiła, że zwrócił lekko ku niemu mokrą twarz.

– Zgadza się – powiedział cicho. Uśmiechnął się złowieszczo, a w jego oczach tańczyły jasnozielone płomyki. – Czego tak stoisz? Idziemy?

– Aż tak ci się nagle spieszy? – spytał ironicznie Yamura.

– Nawet nie wiesz jak bardzo.

Zanim pozwolił sobie zniknąć w gąszczu kropel deszczu, zdołał pochwycić spojrzenie zimnych jak lód oczu Yuki, stojącej za Seitaro.

* * *

Sayuri chwyciła za klamkę drzwi frontowych, ale zdziwiła się mocno, gdy te ani nie drgnęły. Była pewna, że Hitsugaya jest w domu, w końcu było wiadomo, że goście z Soul Society znają wszystkie sposoby wtargnięcia do środka.

Poza tym czuła go. Wyczuwała jego reiatsu i to dosyć wyraźnie. Było jak orzeźwiający wietrzyk w parny dzień. Musiał być gdzieś w pobliżu. Rozejrzała się na prawo i lewo i nagle zrozumiała. Wyciągnęła klucze gdzieś z czeluści swojej torby i dostała się do domu. Skierowała swe kroki wprost do kuchni, a tam rozsunęła szklane drzwi prowadzące na niewielki ganek.

Hitsugaya siedział na balustradzie i obrócił głowę w jej stronę akurat w momencie, gdy przestąpiła próg domu.

– I co? – Nie mogła wytrzymać. A co jeśli…

– Odesłali mnie z powrotem.

– Hę? Tylko tyle? – Jej brwi powędrowały strasznie wysoko w górę. Chłopak w odpowiedzi kiwnął wymijająco głową, co miało znaczyć „tak-chociaż-w-sumie-nie-ale-ci-nie-powiem”, a później znów ją odwrócił. – To znaczy, że… że nie zginiesz?

– Oczywiście, że nie! – burknął.

– Całe szczęście! – Odetchnęła głęboko i przysiadła się do niego. Zerknął na nią kątem oka. – Nie było żadnych wieści o tym, co się z tobą działo.

Kapitan nie odpowiedział, wciąż tylko wpatrywał się w mały, przydomowy ogródek rodziny Murasakich. Przyglądał się leniwie kołyszącej swymi źdźbłami trawie i myślał o tym, że dawno nikt jej nie ścinał. To zaraz przypomniało mu o tragedii właścicieli tej niewinnej zieleniny i o jego krótkim pobycie w Soul Society. I nagle poczuł ciężar swoich własnych myśli.

– Czy myślałaś, żeby opanować swojego Zanpakuto?

Spojrzenie wielkich turkusowych oczu Hitsugayi nagle spoczęło na niej, co ją wielce zaskoczyło.

– Co zrobić? – spytała tępo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz