11 czerwca 2012

Seigyoku: VIII


Pomiędzy grubymi pniami rozległej puszczy przemykały zupełnie inne cienie niż te należące do roślin czy zwierząt. Pozostawiając po sobie tylko świst powietrza oraz ciche pobrzękiwanie stali, wprawiały w szeleszczący ruch leśną ściółkę.

Ciemnopurpurowy, prawie czarny, płaszcz Yuki mógł w końcu swobodnie załopotać, gdy zatrzymała się i obróciła w kręgu drzew, stojących w większych od siebie odstępach. 

Zmarszczyła mocno brwi i ciemnymi oczyma przeczesała przestrzeń przed sobą. Na chwilę nastała absolutna cisza, podczas której Yuka wyczekująco ściskała rękojeść miecza, ukrytego pod fałdami obszernego płaszcza. Obok niej ukazała się nagle dwójka mężczyzn w identycznych purpurowych szatach, przybierając gotową do obrony postawę. Byli przykurzeni ziemią, a pot skrzył im się na skroniach.

– Yuka-sama – odezwał się ten wyglądający na starszego, przyglądał jej się kątem oka – musisz natychmiast znaleźć Yamurę i poinformować go o wszystkim.

Kobieta przytaknęła.

– Idą – ostrzegł drugi. – Pospiesz się!

Wyprostowała się, złożyła ręce, a następnie szybko wykonała serię znaków, a robiła to z taką precyzją i szybkością, że nikt nie zorientowałby się, jakiej techniki zamierza użyć. Na moment zasłonił ją snop światła, który wystrzelił ni stąd, ni zowąd z ziemi, a gdy zniknął tak szybko jak się pojawił, w miejscu kobiety stała gromadka pięciu ogromnych wilczurów, o lśniącej, czarnej sierści. Czworo spośród nich przebierało nerwowo łapami, gotując się już do drogi, ale jeden – ten największy – stał spokojnie i wpatrywał się w mężczyznę.

– No już, na co pani czeka? – burknął. Jedna mniejsza bestia, jakby na znak zgody, szturchnęła łbem bok Yuki, na co ona wyszczerzyła w poirytowaniu ostre kły. – Zdobędziemy pani trochę czasu.

Wilczyca warknęła krótko i reszta rozbiegła się w cztery strony. Ostatni raz Yuka spojrzała w oczy, stojącego przed nią kompana, a gdy ten odwrócił wzrok przed siebie, obróciła się do niego tyłem i natychmiast wystartowała, jakby ktoś rzucił jej smakowity kąsek.

Mknęła z ogromną prędkością, a ostre witki pojedynczych krzewów obijały jej się z dużą siłą o łapy, pysk i przedpiersie. Była jednak zbyt wytrzymała, aby się tym przejąć i przeskoczywszy przewalony pień, który nagle się przed nią wyłonił, przyspieszyła jeszcze bardziej, zostawiając w miejscu, gdzie jeszcze byli jej towarzysze, głuchy huk.

*

Murasaki siedziała na gołej skale i któryś raz z rzędu przyglądała się jak Ichigo dostaje omłoty od Hiyori; chłopak miał niebywałe szczęście do bycia wgniatanym w wielkie głazy, skalne ściany i twarde podłoże. Hiyori nie szczędziła także wyzwisk i szyderstw pod jego adresem.

Czasem czuła jak łzy chcą uciec z oczu. Ogarniał ją nagły niepokój związany z nieobecnością jej ojca. Miała ochotę wstać i krzyczeć na całe gardło z frustracji, biec i przeszukać każdy zakamarek. Teraz, po śmierci matki, ojciec był jedyną osobą, z którą mogła tworzyć rodzinę. Bez niego nie można żyć w jednoosobowej rodzinie. Bez jego obecności, zginie i ona. Gdy tak myślała i ogarniała ją wszechobecna rozpacz, zaciskała mocno oczy i mówiła do siebie w myślach: Głupia jesteś! On wróci, wróci, przecież nie może cie zostawić. Nie on! Człowiek, który kiedyś sprawił, że narodziła się jej pasja. Rzecz, która napełniała ją radością i szczęściem, z której była niesamowicie dumna.

Poczuła na twarzy podmuch powietrza i osłoniła ją przed drobnymi kamyczkami. Jednym okiem zauważyła przemykającą Hiyori.

Vizardzi.

Sayuri doskonale zdawała sobie sprawę, że to, czego jest świadkiem od dłuższego czasu, nie było zwykłym treningiem. Pierwszy raz widziała jak Ichigo przywdziewa tą dziwną maskę, jakby sam stawał się hollowem, od której emitowało dziwne reiatsu.

– Właściwie – odezwała się do siedzącego obok niej Shinjiego, a ten zwrócił ku niej tylko oczy – to czym zajmują się Vizardzi? Jesteście grupą wysłaną przez Soul Society?

– Heh – Hirako wyraźnie rozbawiło pytanie, gdyż uśmiechnął się.  –  Nic z tych rzeczy, Sayuri-chan. Staliśmy się tacy przez Aizena. On sprawił, że nosimy te maski.

Murasaki drgnęła, kompletnie zszokowana.

– Przepraszam, nie wiedziałam.

– Mało kto wie  –  odrzekł przeciągle. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk chochli uderzającej o jakiś pusty garnek. Obiad gotowy - oznajmiał. Shinji wyglądał, jakby nagle sobie o czymś przypomniał, po czym zerwał się na równe nogi, chwycił Sayuri za rękę i rzucił się biegiem w kierunku, skąd dobiegał dźwięk.

– Co... co jest?

– Dzisiaj zasada: "kto ostatni, ten zmywa".

– He?!

Byli nieprzewidywalną grupą, dziwną za razem. Jej ciekawość miała jednak nadzieję, że może uda jej się jednak poznać ich tajemniczą historię.

*

Seitaro owinął się szczelniej płaszczem, gdy zimny nocny wiatr wdarł się na ganek jego dworku. Lampionik zawieszony u daszku dawał wątłe światełko. Palił spokojnie fajeczkę, wpatrując się w nieprzenikniony mrok swoimi pięknymi, przykrytymi do połowy powiekami, zielonymi oczyma. Był naprawdę przystojnym mężczyzną o jasnobrązowych włosach spiętych niedbale na karku i z przydługą grzywką. Mógł w zawyżeniu wyglądać na góra trzydzieści pięć lat, choć chyba tak na prawdę tylko on wiedział ile wieków udało mu się przeżyć.

Dobrze wiedział, że Harold wyjdzie zaraz z domu, stanie nad ławeczką, na której się wygodnie usadowił i będzie się w niego wpatrywał swoimi oczami srogiego staruszka, aż w końcu oznajmi, że pora wejść już do środka. Tylko Seitaro wcale się nie chciało ruszać. Mimo, że momentami chłód szczypał go w twarz, siedział tak odkąd pozbył się gości - czyli od dobrych kilku godzin - i stwierdził, że było mu całkiem przyjemnie. Doceniał jednak troskę lokaja. Harold doskonale znał swojego pana, tak dobrze, jak „amen” w pacierzu, a spoglądając tylko na niego, czytał w jego wyglądzie, gestach i najmniejszym ruchu, zupełnie jakby czytał z otwartej książki. Seitaro również znał się na ludziach i potrafił dowiedzieć się wiele na pierwszy rzut oka, jednakże Harold był doskonały w maskowaniu tych uczuć, których nie chciał nikomu ukazywać. Zadziwił Seitaro nie raz i nie raz jeszcze to zrobi.

Zwykły człowiek, a jest nawet o dwa nieba lepszy od tej bandy dworskich półgłówków. Uśmiechnął się na tę myśl.

Uśmiech ten został prawie momentalnie zastąpiony ukłuciem zdziwienia. Wyglądał zabawnie, gdy spojrzał w bok, w ciemność. Potężne pazury stukały głośno o drewniane deski. W normalnej sytuacji wilczyca nie pozwoliłaby sobie na choćby najmniejszy dźwięk, więc mężczyzna zdziwił się, że robi tak duży, jak na nią, hałas.

– Yuka – powiedział cicho, podnosząc się z ławeczki. Od razu rozpoznał te błyszczące czarne oczy.

Jednym, płynnym ruchem ślepia zmieniły kształt i swe położenie, i z cieni wynurzyła się postać Yuki we własnej – ludzkiej – osobie. Oprócz tego, że ręce jej odrobinę drżały i gdzieniegdzie dostrzec można było ślady ziemi, wyglądała tak jak ją Seitaro zapamiętał, widząc ją ostatni raz około dwadzieścia lat wcześniej; wysoka kobieta o jasnej cerze i czarnych jak smoła lokach i oczach. Jej ostre rysy twarzy dawały mylne czasem wrażenie ciągle zniecierpliwionej.

– Jak zawsze olśniewająca – skwitował pogodnie Yamura. Coś jest nie tak. – Co cię sprowadza w te strony? Przyznam, że jestem szczerze zaskoczony...

– Pióro pękło.

Jej wyrazisty, mocny głos przeciął powietrze jak sztylet. Mina Seitaro stężała gwałtownie.

– Jesteś pewna?

Przytaknęła.

Yamura wszedł natychmiast do domu, a jego nagłe wtargnięcie spowodowało, że prawie wpadł na Harolda z wysoko uniesionymi brwiami.

– W samą porę. Czy coś się stało?  –  spytał staruszek, a gdy pan domu minął go bez słowa, wyciągnął rękę do drzwi, by je zamknąć. Cofnął się jednak. – A niech mnie, panienka Yuka.

– Przygotuj proszę coś do jedzenia – powiedział Seitaro, nim zniknął za masywnymi dębowymi drzwiami swojego gabinetu. Tam zapalił światło i podszedł do wielkiego biurka, stojącego przy końcu pomieszczenia. Złączył palec wskazujący ze środkowym i zbliżył do dziurki na klucz. Zamek natychmiast się otworzył i Yamura mógł swobodnie rozsunąć szufladę.

– Jasna cholera!

Jedyną rzeczą w obszernej komorze było piękne, kryształowe pióro. Pęknięte w połowie, na nieszczęście. Jego błyszczące czarne promienie niżej przechodziły w głęboki granat. Z odległości pół metra można było pomyśleć, że jest prawdziwe. Była to jednak doskonale wykonana kryształowa replika. Zniszczona.

Mężczyzna złapał mocno dłońmi blat biurka. Zmarszczył brwi i uniósł wzrok, który spoczął na stojącej w drzwiach Yuce. To był dla niego ogromny cios. Nagle poczuł zalewającą go falę wściekłości, spowodowaną jego bezradnością. Wyraz jego twarzy nie był już tak dobrotliwy jak wcześniej.

– Opowiedz mi wszystko – zażądał, mimo iż wiedział, że teraz czas gra główną rolę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz